Kraje

środa, 16 marca 2011

Viva Wenezuela!

Tak jest, jestem w Wenezueli. Przyleciałem wczoraj do Caracas z przesiadką w Miami (prawie się spóźniłem na lot w Miami - zapomniałem o jednej, niewielkiej strefie czasowej, którą przekroczyłem na drodze z Kajmanów). Nie chciałem zostawać na noc w stolicy, więc wsiadłem do całonocnego autobusu do Meridy, skąd właśnie piszę.

Caracas to na pierwszy rzut oka jeden wielki slums. Mieszka tam 5 milionów ludzi, z czego większość w barakach pobudowanych jeden na drugim na zboczach wzgórz, na których rozłożone jest miasto. Kolejne baraki są w budowie. Wygląda to strasznie, niestety. Miasto jest cholernie niebezpieczne. Obejrzałem je jadąc taksówką z lotniska na terminal autobusowy i chwilowo nie mam ochoty eksplorować go bardziej. Może kiedyś, jak będę bardziej doświadczonym podróżnikiem. Przez całą drogę rozmawiałem z taksówkarzem. Przez półtora miesiąca przed podróżą uczyłem się hiszpańskiego, praktycznie codziennie miałem lekcje z Karoliną, moją nauczycielką, której wielkie dzięki za czas i wysiłek! Nie rozumiałem połowy tego co taksówkarz do mnie mówił, ale drugą połowę rozumiałem bardzo dobrze, wyglądało, jakbym rozumiał wszystko.

Na lotnisku i w mieście wszędzie widać plakaty i billboardy wychwalające tutejszy socjalizm oraz prezydenta Chaveza. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu jestem w naprawdę komunistycznym kraju.

Autobus do Meridy był bardzo wygodny, przystosowany do całonocnej podróży. Szerokie fotele rozkładały się prawie do poziomu, nie łamiąc jednocześnie kolan pasażerowi z tyłu. Jedyną wadą autobusu była panująca w nim temperatura. Przewodniki uprzedzają o tym, że z niewiadomych przyczyn kierowcy autobusów w całej Ameryce Południowej lubią ustawić klimatyzację na minimalną temperaturę i maksymalny nadmuch. W autobusie praktycznie panował mróz. Wyczytałem to wcześniej, więc na dworcu wbiłem się w długie spodnie, cięższe buty i polar. Nie pomyślałem o zimowej czapce, a byli tacy co pomyśleli. Podróż trwała około 15 godzin, dosyć przyjemnie spędzonych, chociaż przespałem pewnie z 5 z nich. Autobus się nad ranem zepsuł, ale udało się go naprawić (nie, żebym miał w tym jakiś udział - ani zepsuciu, ani naprawieniu). Po wschodzie słońca mogłem podziwiać wspaniałe widoki okolic, przez które przejeżdżaliśmy - góry porośnięte puszczą, albo kaktusami, rwące górskie potoki, pomimo pory suchej, fantastyczne krajobrazy.

Na dworcu w Meridzie zaczepił mnie gość, Niemiec, chcący mi zaoferować miejsce w hotelu. Na szczęście do tego właśnie hotelu się wybierałem, więc miałem od początku przewodnika. W hotelu (pasadzie tak naprawdę, czyli takim lokalnym pensjonacie) jest internet (z którego właśnie korzystam, łącze nie grzeszy prędkością, ale na bloga wystarczy), pralnia. Można tutaj kupić kilka wycieczek, z których skorzystam i wymienić pieniądze. Oficjalny, sztywny kurs Bolivara (tutejsza waluta), obowiązujący w bankach i bankomatach to 4.7 za dolara. Walutę można jednak kupić także na czarnym rynku, najlepiej za pośrednictwem hoteli. Można to zrobić także na lotnisku, ale jest bardzo duże ryzyko, że sprzedadzą fałszywie pieniądze. Wymieniłem zatem trochę dolarów w moim hotelu po kursie 7.7 za dolara. Robiąc tak można obniżyć koszty pobytu w Wenezueli prawie o połowę.

1 komentarz:

  1. Śledzę twoje przygody, nie mogłam się doczekać kiedy już będziesz w jakimś kraju hiszpańskojęzycznym i proszę, que bien te va:) normalnie dumna jestem:) Mucha suerte en tu viaje! Abrazos!
    -Karolina

    OdpowiedzUsuń