Kraje

poniedziałek, 21 marca 2011

Maracaibo i Catatumbo

Maracaibo jest uznawane za największe jezioro Ameryki Południowej. Jak to "jest uznawane"?, możecie zapytać. Uznawanie czegoś za coś ma w sobie element subiektywności, a wielkość jeziora powinna być całkowicie obiektywna. Jak zatem jezioro może "być uznawane" za największe? Otóż ten ogromny zbiornik wodny jest zdecydowanie największy na kontynencie (maks. 76 km długości i 67 km szerokości), ale nie do końca jest jeziorem. Maracaibo jest bowiem połączone przesmykiem z Morzem Karaibskim, może być zatem uznawane za jezioro, ale równie bardzo zasługuje na miano zatoki. Kiedyś faktycznie było jeziorem, dzisiaj wskutek połączenia z morzem jest częściowo słonowodne z dużymi pokładami ropy naftowej pod swoim dnem.

Do jeziora dopłynęliśmy motorówką wzdłuż rzeki o znanej miłośnikom westernów nazwie Rio Bravo (tak naprawdę nie wiem, czy jest to TO Rio Bravo). Na brzegach rzeki można zobaczyć dzikie zwierzęta, głównie ptaki (sokoły, papugi, tukany, ale także gołębie), małpy, czasem jakiegoś małego kajmana (rodzaj krokodyla). Przewodnicy takich wycieczek, którzy pełnią zwykle także rolę kierowców, mają niebywały wzrok i talent do wypatrywania najmniejszych nawet zwierząt w gąszczu tropikalnych roślin. Jezioro jest tak wielkie, że sprawia wrażenie otwartego morza - widać tylko jeden brzeg i w oddali platformy wiertnicze, które sprawiają wrażenie małych chatek porozstawianych na wodzie.

Po półtorej godziny w motorówce na jeziorze dotarliśmy do ujścia Rio Catatumbo, największej rzeki wpływającej do Maracaibo. Od dwudziestu minut panował już zmrok, ale uśmiech na twarzy naszego kierowcy dawał do zrozumienia, że pomimo ciemności wie dokąd ma płynąć. Celem naszej podróży było niewielkie miasteczko położone w całości na wodzie u ujścia rzeki do jeziora. W miasteczku jest 140 domów, w tym szkoła, kościół, straż pożarna i szpital. Mieszkańcy żyją tu od pokoleń, trudnią się rybołówstwem. Każdy dom jest otoczony wodą, nie ma ulic, nie ma mostów, wszyscy poruszają się łodziami. Łowią ryby, sprzątają dom, przygotowują jedzenie i siedzą przez resztę dnia przed domem. Wiele osób ma psa, który biega po obejściu. Tyle tylko, że obejściem jest pomost o szerokości 2 metrów otaczający z czterech stron dom. Proste, spokojne życie ograniczone do własnych 140 domów.

Po kolacji popłynęliśmy motorówką w dół Rio Catatumbo w poszukiwaniu nocnych zwierząt - węży i kajmanów. Pomimo ciemności można je wypatrzyć pośród drzew na brzegu, szukając ich oczu - czerwonych lub żółtych kropek. Niestety nie znaleźliśmy ich wiele, tylko dwa węże, z czego jeden bardzo jadowity. Zwisał  pionowo z gałęzi w wyczekiwaniu na ofiarę. Kiedy poczuł naszą łódkę zbliżającą się do jego terytorium zwinął się błyskawicznie w kształt litery S i trwał tak nieruchomo, gotowy do wystrzelenia niczym sprężyna w kierunku ofiary (potencjalnie nas) i wbicia swojego jadowego zęba. Nie daliśmy mu tej możliwości.

Noc spędziliśmy na hamakach porozwieszanych na świeżym powietrzu wokół naszego domku. Do późna wyczekiwaliśmy błyskawicy, bo to ona była głównym celem naszej podróży. U ujścia rzeki Catatumbo ma bowiem miejsce fenomen atmosferyczny - widać błyskawice niczym w trakcie gwałtownej burzy, ale nie ma słychać piorunów ani nie towarzyszy temu deszcz. Niestety pogoda nie była dla nas łaskawa i przez zachmurzone niebo nie dopatrzyliśmy się widowiska. Przeszywający i budzący różne odgłosy wiatr nie pozwolił nam także spokojnie przespać nocy.

Niewyspani, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy motorówką w podróż powrotną, tym razem wzdłuż Rio Catatumbo. Po drodze zaczął lać deszcz. Na motorówce nie bardzo jest się gdzie schować, trzeba zatem wepchnąć aparat pod wodoodporną kurtkę, skulić się i spokojnie patrzeć, jak reszta ubrania przemaka do ostatniej nitki. Deszcz nie trwał na szczęście długo, więc w trakcie dalszej drogi do portu udało się nam częściowo wyschnąć.

Pomimo niewyspania, deszczu i braku błyskawic wróciliśmy do hostelu bardzo zadowoleni. Spędziliśmy fajnie czas, spaliśmy na wodzie, zobaczyliśmy zwierzęta i rozmawialiśmy do późna w nocy. Dla mnie to była pierwsza namiastka egzotyki tutaj w Ameryce Południowej - rozległych rzek, roślin, zwierząt, pogody. Tego oczekiwałem w Wenezueli.

Dzisiaj wsiadamy w całonocny autobus do Ciudad Bolivar, stamtąd wyruszamy na trzydniową wycieczkę na Angel Falls, najwyższy wodospad świata (979 metrów) i jeden z największych cudów natury Ameryki Południowej, a może i całego świata.









1 komentarz:

  1. Arturo,
    po pierwsze witaj i przyjmij gratulacje za podjęcie tego genialnego pomysłu. My właśnie wróciliśmy z Ameryki Południowej - a dokładniej Kolumbia i Ekwador - więc tym chętniej będę śledził Waszą trasę. Jeżeli mogę mieć prywtną prośbę to pls zamieszczaj więcej zdjęć ptaków.
    pozdrowionka kris

    OdpowiedzUsuń