Kraje

środa, 30 marca 2011

Angel Falls


Jeteś u stóp wodospadu. Zimna woda obmywa Ci twarz, masuje kark, chłodzi rozgrzane godzinnym marszem pod górę mięśnie.  Spoglądasz w górę. Jeśli masz szczęście to zobaczysz szczyt pionowej ściany, z której wypływa strumień wody. Jeżeli masz mniej szczęścia, to ściana w pewnym momencie zniknie w chmurach pozostawiając resztę Twojej wyobraźni. Stoisz pod najwyższym wodospadem świata i wiesz, że tej chwili nie zapomnisz nigdy, do końca Twojego życia.

Liczący 979 metrów wysokości Angel Falls zwany przez tubylców Salto Angel znajduje się w Parku Narodowym Canaima w południowo wschodniej części Wenezueli. Wbrew pozorom wodospad nie ma nic wspólnego z aniołem, został nazwany na cześć amerykańskiego pilota, Jimmiego Angela, który odkrył to niesamowite miejsce w latach 30-tych ubiegłego wieku. Wodospad najlepiej oglądac w porze deszczowej, kiedy jest pełen wody i robi niesamowite wrażenie. Wtedy też mozna dopłynąć do niego łodzią, poniewaź poziom wody w rzece na to pozwala. Teraz mamy środek pory suchej, ale na szczęscie od kilku tygodni w Wenezueli leje, dzięki czemu wodospad prezentuje się całkiem nieźle. Możliwa jest tez podróż łodzią. Taka zaleta ulewnych deszczy w trakcie urlopu w tropikalnym kraju

Podróż do najwyższego wodospadu świata zaczyna się zwykle w Ciudad Bolivar, skąd leci się samolotem do Canaimy, niewielkiej miejscowości, od której nazwę wziął park narodowy. Do wyboru mamy duży samolot (ok 30 miejsc) lub małą, pięcioosobową Cessnę. Bez większego wahania decydujemy się na lot Cessną, żeby było zabawniej.

Obsługa lotniska, zmierzywszy doświadczonym okiem nasze postury wpisała każdemu pasażerowi wagę 70 kg (większość z nas ważyła więcej, niektórzy nawet z 10 kilo więcej) i przyjęła bagaż z limitem 10 kg na osobę (przestrzeganym równie skrupulatnie co waga pasażerów). Dopchnięto barkiem drzwi (nie wiem, czy analogiczne procedury obowiązują w 737), wszyscy  którzy mieli sprawne pasy bezpieczeństwa zapięli je i ruszyliśmy. Niewieka maszyna dzielnie poradziła sobie z siłą grawitacji i we własnym, niewymuszonym tempie nabierała wysokości. Z początku nie wystarczyło siły, żeby wzbić się powyżej pułapu chmur, ale dzięki temu przez większość lotu mogliśmy podziwiać fantastyczne krajobrazy. Wszyscy lubią moment podejścia do lądowania, bo wtedy dosyć wyraźnie widać ziemię i można zrobić fajne zdjęcia. W przypadku Cessny cały czas lotu jest jak jedno, długie podejście do lądowania. Samo lądowanie jest manewrem bardzo szybkim i sprawnym, w pewnym momencie pilot skręca w lewo, gwałtownie obniża pułap i po dwóch minutach wychodzimy już z samolotu. Nie trzeba czekać długo na bagaże, chociaż trzeba je samemu wyjąć z samolotu.
W pierwszym dniu pobytu w Canaimie pływamy łódką po lokalnej lagunie. To taki przedsmak tego, co czeka nas kolejnego dnia. Pływamy łódką po rzece, spacerujemy przez dżunglę od jednego wodospadu do drugiego, przechodzimy przez wodospady (dosłownie), więc trzeba przygotować się na to, że przemoknie się do suchej nitki. Robimy zdjęcia.





Drugiego dnia wyruszamy w kierunku Angel Falls. Aby się tam dostać, trzeba najpierw płynąć łódką trzy godziny w górę rzeki, po czym wspinać się godzinę przez dżunglę do stóp wodospadu. Sama podróż łodzią jest niesamowitym przeżyciem.  Rzeka, ogólnie rzecz biorąc dosyć łagodna, ma jednak swoje progi, na których woda jest dużo bardziej wzburzona szukając drogi pomiędzy głazami. Płynięcie w górę rzeki oznacza w takich miejscach ścieranie się z falami, co kończy się zwykle zalaniem łodzi i wszystkich siedziących w niej pasażerów. Kierowca musi przez całą podróż obserwować wodę i omijać czające się tuż pod powierzchnią, widoczne tylko jemu, ale groźne dla łodzi przeszkody.  Na obu brzegach rzeki widać niesamowite krajobrazy. Z ogromnych równin wyrastają potężne góry stołowe, zwane tutaj Tepui. Z pionowych ścian wypływają dziesiątki wysokich wodospadów, zapowiadając co nas czeka na końcu drogi.



Dopływamy w końcu do naszego obozu, opuszczamy łódź i ruszamy w górę przez dżunglę. Godzinny spacer jest dosyć wymagający (nie raz można się poślizgnąć na wilgotnym konarze) a ponad trzydziestostopniowy upał nie pomaga. Docieramy do punktu widokowego, położonego kilkadziesiąt metrów poniżej dolnej krawędzi wodospadu. Z najwyższego punktu Angel Falls woda opada swobodnie 800 metrów, kolejne 180 pokonując w formie kilku progów, mniejszych wodospadów, aż w końcu dociera do poziomu rzeki. Mamy szczęście, góra nie jest przykryta chmurami, dzięki czemu widzimy szczyt wodospadu. Kilkadziesiąt metrów dalej docieramy do miejsca, w którym można się wykąpać. Nie leży ono bezpośrednio pod 800 metrową ścianą wody, a pod jednym z kolejnych mniejszych progów. Miejsce równie spektakularne, a bezpieczniejsze. Ten naturalny basen ma dosyć nierówne podłoże, składające się z głazów. Pływać należy najlepiej stopami do przodu, żeby na czas wyczuć przeszkodę i nie pokiereszować brody, brzucha, albo kolan. Widok w górę, w kierunku szczytu wodospadu oszałamia. Prawie kilometrowa ściana, po której spływa woda, a na samym dole my. Tego nie da się opisać słowami (ja przynajmniej nie potrafię), to trzeba przeżyć.




Po kąpieli przyszedł czas na powrót do obozu. Niebo zaszło chmurami, pozostało około 30 minut do zmroku. Zaczynamy schodzić, jednak grupa dosyć szybko rozprasza się. Przewodnik, Kaiko, beztroski chłopak, nie wydaje się tym faktem przejmować, on zna drogę. Robi się ciemno, zaczyna lać. Zakładam ochraniacz przeciwdeszczowy na plecak, sam wolę zmoknąć, nić pocić się pod foliowym płaszczem. Latarka na czole daje drobny promień światła, dobry dla ciemnego pokoju, ale trochę za słaby na podzwrotnikową dżunglę. Idę raźno w dół, zgubiłem tych za mną, ci przede mną mi uciekli. Po około dwudziestu minutach samotnego marszu w deszczu i coraz większych ciemnościach nie mam już pewności, że idę we właściwym kierunku. Niby jest ścieżka, ale może gdzieś skręciła a ja tego nie zauważyłem i wcale nie idę w kierunku naszego obozu. Zaczynam panikować, ale maszeruję dalej, cóż innego mi pozostało. Niby nic się nie dzieje, ale jednak jestem sam w dżungli, być może zgubiłem drogę, jest ciemno i leje deszcz. Wołam na całe gardło „halo”, ale nikt mi nie odpowiada. W pewnym momencie zaczynam rozpoznawać znajome miejsca – pień, strumień. W końcu wychodzę na polanę, na której spotykam dwóch kolegów z wycieczki, studentów z Rosji – starają się znaleźć wyjście z polany. Błąkamy się przez chwilę (już jest trochę raźniej) i wreszcie znajdujemy właściwą drogę. Dochodzimy do miejsca, w którym rozpoczęliśmy wędrówkę pod górę. Czekają tam już cztery inne osoby. Z każdą minutą z dżungli wychodzą kolejni, na końcu Kaiko.

Noc spędzamy w hamakach w obozie na świeżym powietrzu. Leje deszcz, ale to nie przeszkadza. Wszyscy zmęczeni zasypiają chwilę po ósmej. Wczesnym rankiem pobudka, śniadanie i chwila na zrobienie kilku zdjęć całego Tepui z którego spływa Angel Falls. Wodospad o wschodzie słońca, z innej perspektywy robi jeszcze większe wrażenie.Wsiadamy do łódki i wracamy do Canaimy, tym razem już z prądem rzeki.




Zdecydowaliśmy się z Yvonne i Arjanem zostać w Canaimie jeszcze jedną noc, żeby spędzić jeszcze chwilę czasu razem. Oni stamtąd polecieli w kierunku Brazylii, ja wróciłem do Ciudad Bolivar, żeby spędzić jeszcze kilka dni w Wenezueli. Fantastycznie mi się z nimi podróżowało, ale już taki los podróżnika dookoła świata (choć to moje pierwsze kroki, ale Arjan i Yvonne to potwierdzają), że poznaje się fajnych ludzi, podróżuje przez chwilę razem i w pewnym momencie trzeba się rozstać. Szkoda, ale mam za to teraz znajomych w Holandii.

Wróciłem do Ciudad Bolivar, gdzie miałem spędzić jeszcze jedną noc przed kolejną wycieczką, tym razem do Delty Orinoko. W hostelu w którym spaliśmy przed Angel Falls zostawiłem mój duży plecak, na wycieczkę zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Plecak zostawiłem u chłopaka, który pracuje w hostelu. Odebrałem go teraz, ale okazało się, że ktoś po nim buszował i ukradł mi kilka rzeczy (telefon, polar i czapkę). Wezwałem właściciela i przedstawiłem mu, jak sprawa wygląda. Był bardzo poruszony, twierdząc, że zdażyło się to po raz pierwszy. Po półtorej godzinie wrócił z wszystkimi moimi rzeczami. Okazało się, że jacyś znajomi chłopaka z hotelu spali u niego w pokoju i dobrali się do moich rzeczy. Po interwencji policji zwrócili wszystko. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale takie rzeczy się zdarzają i trzeba być na nie przygotowanym.

W ramach rekompensaty za ten incydent nie musiałem płacić na nocleg. Zaoszczędziłem w ten sposób 100 Bolivarów (ok 12 dolarów), co uratowało mi skórę w trakcie małego kryzysu płynności finansowej, który przeżyłem kilka dni później.

1 komentarz:

  1. Ale nieźle ! To miejsce miażdży!
    No nareszcie kolejna część przygód...ileż to człowiek musi dni przecierpieć w pracy bez nowej opowiastki...

    OdpowiedzUsuń