Kraje

wtorek, 31 maja 2011

Pożegnanie z Ameryką Południową

Prawie dwa tygodnie temu opuściłem Amerykę Południową, przeleciałem Pacyfik i dotarłem do Nowej Zelandii. Mam ogromnie dużo wrażeń po spędzeniu prawie trzech miesięcy na tym kontynencie i przyszła pora, żeby się nimi z Wami podzielić.

Ameryka Południowa zrobiła na mnie ogromne wrażenie i naprawdę ciężko mi było wyjeżdżać. Ten kontynent to przede wszystkim ludzie. Latynosi posiadają całą masę cech, które wzbudzają sympatię i szacunek. Są to ludzie przede wszystkim bardzo otwarci (choć z pewnymi wyjątkami – np. Wenezuela i Boliwia), rozmowni, bardzo chętnie nawiązujący kontakt. W tym kontakcie pomaga znajomość hiszpańskiego, bo latynosi w zdecydowanej większości nie znają angielskiego, o innych językach już nie wspominając (znają języki rdzennych mieszkańców danego regionu). Są bardzo weseli, radośni, co idzie w parze z ich zamiłowaniem do tańca i muzyki. To zamiłowanie widoczne jes na każdym kroku. Latynosi od dziecka podrygują do dźwięków lokalnej muzyki. Tańczą przy każdej okazji, a nawet ich taniec na ulicy, czy w dyskotece bije na głowę pokazy profesjonalistów na innym kontynencie. Taniec mają zdecydowanie we krwi.

Jedną z głównych wartości, jakimi Latynosi kierują się w życiu są bliskie związki z innymi ludźmi. To jest coś, czego tzw. cywilizacja zachodnia powinna się od nich uczyć. Latynosi są bardzo rodzinni i przyjacielscy. Każdego dnia na ulicach widać grupki ludzi, którzy po prostu spędzają ze sobą czas i się z tego cieszą. Są to rodziny z licznymi dziećmi, lub też grupy przyjaciół, którzy postanowili spędzić lunch nie na robieniu interesów, a na wspólnej kawie. Widać, że im to sprawia radość, wyglądają na szczęśliwych, nawet w tak dużych i zabieganych metropoliach jak Buenos Aires, Lima czy Santiago.

Amerykę Południową zalicza się w dużej części jeszcze do krajów tzw. trzeciego świata. Mieszkańcy tego kontynentu są jednak bardzo przedsiębiorczy i niejeden bezrobotny z kraju rozwiniętego mógłby się u nich szkolić. Na ulicach nie widać wielu żebraków, ale jest masa osób, która próbuje Ci coś sprzedać. Zwykle są to własne wyroby. I tak, kiedy wsiada się do autobusu, momentalnie pojawia się ktoś z termosem i oferuje gorącą kawę. Za nim przeciska się ktoś inny z jakimiś ciastkami, preclami, albo innymi słodyczami. Na dłuższej trasie sprzedawca zostaje w autobusie i zachwala zalety wybielacza do zębów. Przy szosach międzymiastowych stoją znowóż ludzie i sprzedają papier toaletowy w opakowaniach po 8 rolek (dlaczego właśnie papier i to w ilościach hurtowych przy szosie, tego nie wiem). Ludzie zatem nie czekają, aż państwo im coś da (pewnie by się swoją drogą nie doczekali, bo rządy w Ameryce Południowej do najefektywniejszych nie należą), ale biorą sprawy w swoje ręce. To, że są przedsiębiorczy, nie oznacza jednak, że dbają o inne aspekty dobrego biznesu, takie jak konkurencja czy poziom obsługi. W bardzo wielu miejscach klient czuje jednak, że przeszkadza ekspedientowi w przyjemnym spędzaniu dnia pracy. Konkurencja jest też dziwna, bo często w ogóle nie istnieje. W kilku miejscach spotkałem się z wieloma punktami tej samej branży bardzo blisko siebie, z których żaden się nie wyróżniał niczym. Tak jakby rozciągali bliskie związki przyjacielskie na biznes i liczyli, że losowy rozkład klientów zapewni wszystkim równy, sprawiedliwy dochód.

Drugą rzeczą, która zachwyciła mnie w Ameryce Południowej, poza ludźmi, był ich język. Po półtora miesiąca nauki i trzech miesiącach pobytu mogę stwierdzić, że uwielbiam hiszpański, jego brzienie, tony, akcenty, wszystko. Język jest bardzo emocjonalny, z równym wdziękiem można po hiszpańsku wychwalać zalety ludzi, czy krajobrazów, jak i się soczyście kłócić. Do tego te wszystkie zdrobnienia (po hiszpańsku można zdrobnić praktycznie wszystko) – codzienne cafessito (kawusia), muchisima gracia (wielguśne dzięki), czy poquitito (malusienieńko). Karolina, wybacz mi jeżeli robię błędy w pisowni, wiele przez ostatnie miesiące po hiszpańsku nie pisałem.

Po hiszpańsku mówi prawie cała Ameryka Środkowa i Południowa, jest to zatem trzeci najpopularniejszy język na świecie, po chińskim i angielskim (nie bez powodu blondynka boi się zajść w ciąże, w końcu co piąty rodzący się na świecie człowiek to Chińczyk). Z racji tego, że mówi nim tak wele narodów, język jest bardzo zróżnicowany (choć pomiędzy narodami cały czas zrozumiały). Wenezuelczycy i Argentyńczycy mówią znacznie szybciej od Peruwiańczyków czy Chilijczyków. Różnie też wymawiają poszczególne dźwięki – najfajniej seplenią w Argentynie. Najdziwniej po hiszpańsku mówili Brazylijczycy, w ogóle ich nie rozumiałem. To jest także dobre miejsce, aby pochwalić siebie samego. Pod koniec mojego pobytu rozumiałem 90% tego, co mówili i potrafiłem powiedzieć 100% tego, co mówiłem. Latynosi zachwycali się tym, jak wspaniale mówię w ich języku. Najciekawsze było jednak to, że zachwycali się tym po jednym lub dwóch zdaniach, które wypowiadałem. Możecie się domyślić, że nie bardzo mieli faktyczne podstawy, żeby oceniać moją znajomość słownictwa czy gramatyki. Wiem jednak, z czego ten zachwyt wynikał – z akcentu i wymowy. Bardzo duża część osób podróżujących po Ameryce Południowej to osoby z krajów anglojęzycznych. Ich akcent (nawet jak znali bardzo dobrze język) opiszę posługując się obrazem: Pamiętacie „Misia”? Pamiętacie scenę, w której Pani podawała na dworcu kolejowym albo lotnisku komunikat po angielsku? To wyobraźcie sobie, że ona pakuje te kluchy to ust i mówi po hiszpańsku. Bez żartów i sarkazmu, tak właśnie Amerykanie i Anglicy mówią po hiszpańsku. Nic dziwnego, że mój akcent był zachwycający (potrafiłem chociażby wypowiedzieć „r”).

Ameryka Południowa posiada bardzo ciekawą historię, dzielącą się na różne etapy. Okres prekolumbijski był zdominowany w dużej części przez Inków, chociaż ich panowanie trwało tylko około 150 lat. To Inkowie jednak mieli największy wpływ na kulturę i religię dużej części kontynentu. Istniały także znaczące cywilizacje przedinkaskie, takie jak np. Nasca w zachodnim Peru. Okres panowania Inków zakończyła hiszpańska konkwista w XVI wieku. Hiszpanie przybyli na kontynent, ograbili go ze złota i surowców, przywieźli ze sobą za to chrześcijaństwo, kóre ma ogromne znaczenie w dzisiejszych czasach (to właściwie tylko dzięki Ameryce Południowej chrześcijaństwo zwiększa liczbę wierzących). Około 200 lat temu narody południowoamerykańskie się zbuntowały i wywalczyły niepodległość od Hiszpanów. Okres niepodległości nie był jednak wolny od wojen, żeby wspomnieć chociażby Wojnę o Pacyfik pod koniec XIX wieku, czy dzisiejszy konflikt graniczny pomiędzy Wenezuelą i Gujaną.

Poza wszystkimi kwestiami antropologicznymi, językowymi i historycznymi Ameryka Południowa zachwyca swoją przyrodą. Kontynent jest pełen fantastycznych krajobrazów – gór (Andy, góry stołowe), wodospadów (żeby wspomnieć tylko Angel Falls czy Iguazu), pustyń (Salar de Uyuni, Atacama, zachodnie Peru) oraz dorzeczy i lasów deszczowych (Amazonia, Orinoko). To właśnie przyroda kontynentu była dla mnie głównym powodem, żeby tutaj przyjechać. Pozostałe aspekty poznałem i zachwyciłem się nimi już na miejscu.

sobota, 28 maja 2011

Puerto Varas, czyli niemiecki raj w południowym Chile

Jednym z miejsc, które znajdowały się na mojej trasie podróży stworzonej przed wylotem w dalekie kraje była Patagonia, malowniczy rejon pełen wulkanów, lodowców, jezior i fiordów zajmujący południe Chile i Argentyny. Opowieści spotykanych po drodze turystów, zachwyconych tą częścią świata podsycały tylko mój smak i chęć zwiedzenia południa kontynentu. Poza peanami na cześć wspaniałych patagońskich krajobrazów w rozmowach tych przewijały się jeszcze dwa tematy - czas i pogoda. Większość ludzi poświęcała od jednego do trzech miesięcy na eksplorację Patagonii, ja zaplanowałem na to tydzień, maksimum półtora. Praktycznie wszyscy byli tam w okresie od stycznia do kwietnia, czyli w przypadających na południowej półkuli lecie i jesieni. Ja wybierałem się tam na początku zimy. Poinformowani o moich planach podróżnicy unosili znacząco brwi (no, nie wszyscy, ale to dobra figura literacka) i pytali, czy zdaję sobie sprawę, że będzie w tym okresie naprawdę zimno (ich opinie obejmowały zakres od reeeeaaaally cold po fucking freezing man. Odpowiadałem grzecznie, że owszem, mam tego świadomość, ale faktycznie kwestia pogody siedziała mi w tyle głowy i nie dawała do końca spokoju (szczególnie wariant fucking freezing). Problemem nie była sama temperatura - mogłem się do niej przygotować, kupić dodatkowe ciepłe ubrania - taki zresztą miałem plan. Prawdziwym problemem był śnieg, który w tym okresie zasypuje wiele szlaków turystycznych i uniemożliwia dotarcie do licznych, często tych najpiękniejszych miejsc. Po długim i dogłębnym procesie myślowym podjąłem męską (chcę przynajmniej tak wierzyć) decyzję, że niestety tym razem Patagonii nie odwiedzę. Bardzo chciałem tam pojechać, ale zobaczenie tego wspaniałego miejsca w pośpiechu przy fatalnej pogodzie mijałoby się z celem. Nie tym razem.

Załamany i pogrążony w smutku (odrobina dramatyzmu zawsze dobrze robi opowieści) postanowiłem spędzić ostatnie kilka dni mojego pobytu w Chile w maleńkiej, ale przepięknej miejscowości Puerto Varas, znajdującej się w krainie chilijskich jezior (właściwie to północny skrawek Patagonii). Miasteczko jest małe, kameralne i przytulne (już się chyba zdążyliście zorientować drodzy i lojalni czytelnicy, że takie właśnie małe, kameralne i przytulne miasteczka lubię najbardziej, pewnie dlatego właśnie mieszkam w Warszawie). Do tego jest niemieckie. Tak, tak, niemieckie z typową niemiecką małomiasteczkową architekturą, napisami i potrawami w niemiecko-chilijskich restauracjach. Nasi zachodni sąsiedzi emigrowali do Chile w dwóch falach - pierwszej w XIX w i kolejnej po II Wojnie Światowej. Nie bardzo wiem, która fala dotarła do Puerto Varas, a głupio zapytać spotkanego na ulicy Niemca, czy wśród pamiątek rodzinnych nie znalazł takiego śmiesznego znaczka w kształcie krzyża z pozaginanymi ramionami, albo czy dziadziuś nie robi się nerwowy jak się go zapyta, czy był kiedyś w Norymberdze.

W Puerto Varas zatrzymałem się w hostelu Casa Margouya, którego właścicielem jest Nikolas, Francuz, który przyjechał tutaj 10 lat temu i tak już został. Podróżuję od trzech i pół miesiąca i to chyba pierwszy raz, kiedy napisałem jak nazywał się hostel, w którym się zatrzymałem. To miejsce było jednak warte napisania o nim, głównie ze względu na panującą w nim atmosferę. Hostel jest niewielki, oferuje tylko pięć pokoi, ale dzięki temu miejsce sprawia wrażenie dużego domu, a nie hostelu. Do tego należy dodać bardzo przytulny salon i normalną, domową kuchnię i przyjemna atmosfera gotowa. Właściciel, Niko, jest ponadto bardzo ciekawą osobą - fotograf (w trakcie mojego pobytu miał swoją wystawę w pobliskiej kawiarni), rockman (bardziej bierny niż czynny, gdyby był Polakiem, to na pewno słuchałby Dżemu, taki właśnie typ), właściciel przepięknego psa o imieniu Nutria (po hiszpańsku i po angielsku - też Nutria, co ciekawe, przez cztery dni głaskania i przytulania psa nie miałem ani razu reakcji alergicznej, nie to co przy pewnych, cholernych, długowiecznych królikach).

Urok Puerto Varas nie leży tylko w hostelu i samym miasteczku, ale także jego otoczeniu. Położone nad malowniczym jeziorem, z widokiem na dwa wulkany, daje możliwość zobaczenia przepięknych krajobrazów. Zatłoczonym, ale za to tanim mikrobusem można się dostać do sąsiadujących miejscowości, takich jak Petrohue, czy Ensenada, oferujących równie fascynujące widoki. Na dowód zamieszczam parę zdjęć.












poniedziałek, 23 maja 2011

Valparaiso i Vinia del Mar

Z Santiago ruszyłem na zachód w kierunku wybrzeża Pacyfiku. Po krótkiej, półtoragodzinnej jeździe autobusem dotarłem do Valparaiso, perły tego regionu Chile. To wspaniałe, przepiękne, bardzo interesujące miasto. Położone na wzgórzach na wybrzeżu oceanu zachwyca swoim klimatem i swoją architekturą. Każdy, kto tutaj przyjeżdża chce zostać dłużej niż planował. Warto poświęcić czas, żeby dokładnie obejrzeć to miejsce. Tak właśnie o Valparaiso mówią przewodniki i większość turystów, których po drodze spotkałem i którzy mieli szczęście zawitać do tej nadmorskiej oazy. Nigdy więcej już kłamcom nie uwierzę.

Pierwsze wrażenie z Valparaiso to brud, tłok, ściany budynków upstrzone paskudnym graffiti, nie mającym nic wspólnego ze sztuką rysunku, wszędzie dookoła zwisają zwoje kabli elektrycznych stanowiąc wisienkę na torcie wizerunku miasta. Wrażenie drugie, trzecie i kolejne są dokładnie takie same. Zupełnie nie wiem, co inni turyści widzieli w tym miejscu. Po paru godzinach zaczynam odliczać czas do wyjazdu. Wynajmuję pokój w hostelu i uciekam na popołudnie do Vinia del Mar, miasteczka sąsiadującego z Valparaiso, właściwie z nim połączonego (coś jak nasze Trójmiasto).

Vinia del Mar ratuje trochę sytuację. Ładne, nadmorskie promenady, palmy, restauracja z widokiem na morze i zachód słońca nadają temu miejscu urok. Nie wiem, czy warto przyjechać tutaj specjalnie dla tych widoków, ale na pewno warto dla nich przejechać 10 minut mikrobusem z Valparaiso.








Następnego dnia rano postanawiam dać jeszcze jedną szansę Valparaiso. Urok tego miasta ma się kryć głównie na wzgórzach, na których zbudowanych jest wiele uroczych domów poprzecinanych wąskimi uliczkami. Wjeżdżam kolejką na najpiękniejsze (wg. przewodnika) wzgórze, przechadzam się po nim z godzinkę. Nie jest źle, ale rewelacji też nie ma. Ot, tym razem strzał w pudło. Valparaiso nie znajdzie się na mojej liście miejsc rekomendowanych do odwiedzenia za wszelką cenę (tudzież w ogóle za jakąkolwiek cenę)




sobota, 21 maja 2011

Santiago de Chile

Po 24 godzinach spędzonych w autobusie dotarłem do Santiago de Chile, położonej mniej więcej w środku tego bardzo długiego kraju stolicy. Podobnie jak w przypadku San Pedro de Atacama, nie bardzo wiedziałem, czego po tym mieście się spodziewać. Właściwie takie uczucie dotyczyło całego kraju, który do tej pory nie budził u mnie żadnych skojarzeń. Spotkani wcześniej turyści, lub pracujący poza stolicą mieszkańcy Santiago twierdzili, że miasto nie robi specjalnego wrażenia, warto w nim spędzić 1, może 2 dni i ruszyć w kierunku znacznie ciekawszego, oddalonego o ok 100 km Valparaiso.

Postanowiłem jednak dać miastu szansę i muszę przyznać, że Santiago odwzajemniło mi się bardzo przyjemnym pobytem. Stolica Chile jest zdecydowanie metropolią (mieszka tutaj 5 milionów ludzi), z całą swoją dynamiką (dużo bardziej europejską niż latynoamerykańską), ruchem ulicznym, dźwiękami i światłami. Jednocześnie atmosfera jest wyraźnie spokojniejsza niż w Buenos Aires, co stanowi bardzo interesujące połączenie. Ludzie mieszkający w Santiago są, podobnie jak w stolicy Argentyny, mocno zeuropeizowani. Wynika to za równo z ich pochodzenia (imigranci głównie z Hiszpanii), ale także stylu bycia, ubioru. Paradoksalnie oba kraje południa kontynentu są najbardziej zachodnie w swojej kulturze (a także oczywiście ekonomii). W mieście można spotkać bardzo wielu studentów, w tym dużą grupę obcokrajowców, którzy przyjechali tu na 6 lub 12 miesięcy w ramach wymiany uniwersyteckiej.

Santiago nie jest miastem bardzo turystycznym. W jego okolicy nie leżą żadne szczególne atrakcje (chociaż niedaleko jest kilka stoków narciarskich, ponoć bardzo fajnych), w samym mieście nie ma wiele aktywności do realizowania. Można po nim pospacerować, wypożyczyć rower, wspiąć się na jedno z kilku wzgórz widokowych. Wydaje się jednak, że jest to miejsce bardzo przyjemne do mieszkania na co dzień. Miasto jest dosyć spokojne i jednocześnie zamożne, pełne teatrów, muzeów i innych miejsc rozwoju kultury. Mieszkańcy są bardzo sympatyczni, otwarci, stanowią bardzo przyjemne połączenie europejskich południowców z czystej krwi Latynosami. Z dużych miast Ameryki Południowej to chyba właśnie Santiago urzekło mnie najbardziej (tak, tak, bardziej niż boskie Buenos). To kolejna fantastyczna strona podróżowania - trafiam do miejsca, które dla innych było zupełnie przeciętne, a mnie to miejsce zachwyca. Każdy ma inną perspektywę i w różnych zakątkach świata znajdzie miejsca, które zrobią na nim szczególne wrażenie, albo po prostu będzie się w nich dobrze czuł.

PS
W Santiago poszedłem do kina na film Woody'ego Allena pt. Poznasz przystojnego bruneta i niestety jest to kolejna produkcja po Co nas kręci, co nas podnieca, na której się zawiodłem. Panie Woody, postaraj się następnym razem. Samo Vicky, Christina, Barcelona nie wystarczy, żeby móc powiedzieć "tak, lubię filmy Woody'ego Allena".

środa, 18 maja 2011

Do Chile przez Atacamę

Mój pobyt w Boliwii był krótki, łącznie 6 dni. Taki był plan, zobaczyć Salar de Uyuni i skierować się do Chile, wjeżdżając od północy i kierując się do położonego niedaleko granicy miasteczka San Pedro de Atacama. San Pedro jest niewielką mieściną leżącą na terenie jednego z najbardziej suchych miejsc na ziemskim globie - pustyni Atacama.

Przejście graniczne Boliwia - Chile:


Nie miałem właściwie żadnych wyobrażeń i oczekiwań co do San Pedro. Ot, miasteczko na pustyni, w którym miałem się przesiąść w autobus do stolicy Chile, Santiago. Miejsce okazało się jednak bardzo urokliwe i skłoniło mnie do zostania o dzień dłużej niż planowałem. Kameralne, ale jednocześnie tętniące życiem (tak, tak, da się te potencjalne skrajności połączyć), pełne backpackersów przechadzających się po gruntowych, ubitych, wąskich uliczkach. Można znaleźć tutaj kilka bardzo przyjemnych restauracji, oferujących zaskakująco smaczne potrawy (słyszeliście o jakichś chilijskich specjalnościach rodem z Atacamy? ja też nie, ale jedzenie było znakomite) i doskonałą obsługę. Po zaspokojeniu potrzeb ciała (mam na myśli jedzenie, świntuchy) można przejść się po licznych sklepach i straganach oferujących wyroby lokalnego rzemiosła - pamiątki, biżuterię (często miedzianą, co jest tutejszą specjalnością) i miliardy drobiazgów, które każdy turysta potrzebuje jak wody, więc kupuje w nieograniczonych ilościach. Potem się człowiek dziwi, że na lotnisku trzeba torbę przepakowywać - przecież mam tylko kilka koszul i najpotrzebniejsze kosmetyki.

San Pedro, poza zaskakującymi walorami gastronomicznymi, oferuje swoim gościom liczne aktywności, które można wykonywać na otaczającej miasteczko pustyni. Jedną z takich aktywności jest sandboarding, czyli zjeżdżanie na desce snowboardowej z wydm piaskowych. Jako zapalony narciarz jestem równie zapalczywym wrogiem jazdy na parapecie i całej kultury snowboardowej. Uznałem jednak, że po pierwsze sandboarding to nie to samo, bo się po piachu jeździ a nie po śniegu i do tego nie nosi się super cool ciuchów z krokiem na wysokości kostek, a po drugie przecież nikt się nie dowie, że założyłem na nogi parapet, co najwyżej wąskie grono internautów. Okazało się, że sport jest całkiem sympatyczny, choć do nart się nie umywa. Jazda wcale nie jest taka prosta, bo poza tym, że układ ciała i ruchy są zupełnie inne niż na dwóch deskach, to jeszcze łatwo nabrać na snowboard piachu, który jest potwornie ciężki i uniemożliwia dalszą jazdę, przynajmniej nogom (reszta ciała z przyjemnością posuwa się dalej w dół stoku). Jakiekolwiek próby skrętów kończą się bliskim spotkaniem facjaty z wydmą. Ziarenka piasku utrzymują się między zębami dosyć długo. Lekkim utrudnieniem jest także fakt, że na wydmach nie ma wyciągów, więc trzeba z deską pod pachą dymać pod górę w słońcu. Podróżowanie to nie jest jednak bułka z masłem i się człowiek narobić musi, nie to co w biurze, wygodnie, na fotelu z wyciągniętymi na biurku nogami. Ach, szczęściarze.



Pustynia Atacama należy do najbardziej suchych miejsc na ziemi. Roczna suma opadów nie przekracza tutaj 100 mm, a w niektórych jej regionach nie zanotowano żadnych opadów od ponad 100 lat. Skład pustyni to w dużej mierze sól i saletra, które tworzą rozbudowane formacje, wyglądające jak piaskowe. Skład pustyni oraz bogate złoża mineralne (głównie guano i saletra) były przyczyną Wojny o Pacyfik, która rozgrywała się pod koniec XIX w. (1879-1884) pomiędzy Chile a połączonymi siłami Peru i Boliwii. Wojnę wygrało Chile, przez co oba kraje utraciły spore obszary pustynne, a Boliwia została wskutek wojny całkowicie odcięta od oceanu. Przykre to, ale w dużej mierze w wyniku tego konfliktu Chile jest dzisiaj krajem zamożnym a Boliwia najbiedniejszym na kontynencie.

Zachód słońca na pustyni Atacama:




Wschód księżyca na pustyni




poniedziałek, 16 maja 2011

Krajobrazy nie z tej ziemi - Boliwia i Salar de Uyuni

Do tej pory odwiedziłem cztery kraje Ameryki Południowej - Wenezuelę, Peru, Argentynę i Brazylię (te kilka godzin spędzonych po brazylijskiej stronie wodospadów Iguazu oraz pieczątka w paszporcie pozwala mi formalnie na dodanie jej do listy odwiedzonych krajów). Przyszedł teraz czas na Boliwię, najbiedniejszy kraj kontynentu. Pierwotnie nie planowałem w ogóle wizyty w tym państwie, ale Arjan i Yvonne, Holendrzy z którymi podróżowałem po Wenezueli przekonali mnie, że Salar de Uyuni, wielka solna pustynia była jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widzieli w czasie całej swojej podróży (również dookoła globu), więc postanowiłem podążyć za ich rekomendacją i południowo zachodnia Boliwia znalazła się oficjalnie w programie mojej podróży.

Do Boliwii dostałem się autobusem, najpierw z Salty do przygranicznego Villazon, następnego dnia do Tupizy, niewielkiego miasteczka będącego główną bazą wypadową wycieczek na Salar. Od momentu przekroczenia granicy widać ogromną różnicę pomiędzy tymi sąsiadującymi ze sobą krajami. Zmienia się jakość dróg oraz krajobraz przesuwający się za oknem autobusu. Właściwie na granicy skończył się asfalt, droga po stronie boliwijskiej jest ubita, gruntowa. Poruszający się po niej autobus (zdecydowanie bardziej klekoczący od tych argentyńskich, które były doskonałej jakości) wzbijał w powietrze tumany kurzu. Krajobraz stał się dużo bardziej surowy, górski, skalisty, nieporośnięty żadną roślinnością. Tak miało być praktycznie przez kolejne dni mojego pobytu w tym kraju.

Wycieczka do Salar de Uyuni jest czterodniową wyprawą, którą trzeba wykupić w jednej z agencji w Tupizie. Ja skorzystałem z usług poleconej mi przez A&Y agencji Alexander Tours. Na wyprawę jedzie się zwykle Toyotą Land Cruiser, do której wchodzi czwórka turystów, przewodnik i kucharka. Pakujemy śpiwory (wypożyczone z agencji), jedzenie i picie na cztery dni, wsiadamy w samochód i ruszamy w drogę. Salar de Uyuni jest ostatnim punktem programu wycieczki, do którego mamy dojechać czwartego dnia. Przez pierwsze trzy dni będziemy jeździć przez boliwijskie bezdroża, oglądać górskie krajobrazy, kolorowe laguny, gejzery i inne cuda przyrody schowane trochę przed światem w kraju, który nie znajduje się na liście najbardziej turystycznych na świecie. Przez cztery dni pokonamy dystans 1 280 km.

Ruszamy w drogę, pierwszego dnia czas spędzamy głównie w samochodzie, chcemy pokonać jak największy dystans, żeby w kolejnych dniach móc dłużej zostać w miejscach wartych zobaczenia. Droga jest wąska, kręta, miejscami ośnieżona (przez cały czas jesteśmy i będziemy na wysokości od 4 000 do 5 000 n.p.m.) i oczywiście gruntowa. Po dwóch godzinach jazdy trafiamy na pierwszą przeszkodę, jadąca pod górę ciężarówka zsunęła się z krawędzi drogi i utknęła w błocie. Zgromadzenia wokoło ludzie starają się różnymi sposobami wydobyć samochód z pułapki. Sytuacja jest trudna, bo błoto obsuwa się i ciężarówka przechyla się niebezpiecznie coraz bardziej na jedną stronę. Po obu stronach drogi tworzą się małe korki, ciężarówka blokuje przejazd. Kolejne osoby dołączają do grona pracujących przy samochodzie, próbujemy przeciwdziałać przechylaniu się auta, rozładowujemy towar, żeby zmniejszyć przeciążenie. W końcu, po kilkudziesięciu minutach ciężarówka wyjeżdża z błota zażegnując zagrożenie i udrażniając przejazd. Roztaczające się w około widoki zapierają dech w piersiach.







Po kolejnych kilku godzinach w jeepie docieramy do tzw. lama reugio, czyli zagrody, w której trzymane są lamy, hodowane przez mieszkańców tych regionów. Lamy do bardzo sympatyczne i pożyteczne zwierzęta. Należą do rodziny wielbłądów i hodowane są przede wszystkim dla wełny oraz bardzo smacznego mięsa. Zwierzątka mają bardzo sympatyczne buźki (nawet samce, zresztą trudno rozpoznać które jest które bez zaglądania pod ogon, a przecież gentelmanowi nie wypada). Ich uszy często są przystrojone kolorowymi, głównie różowymi wstążeczkami. Wstążeczki są prezentami, które właściciele lam dają im na urodziny. Jeżeli zatem lama nie ma żadnych wstążeczek, to znaczy, że ma mniej niż rok.







Droga to Salar de Uyuni usiana jest licznymi lagunami, jeziorkami, które tworzą się nagle pośrodku pustyni. Większość z nich jest z jakiegoś powodu nietypowa. I tak, mamy lagunę, która wypełniona jest białym minerałem będącym podstawowym surowcem do produkcji mydła i detergentów. Te masy białej substancji, które widać na zdjęciach to nie jest śnieg, ani sól, to jest mydło.




Inna, bardzo znana laguna w tym rejonie jest koloru zielonego (laguna verde). Swoją barwę zawdzięcza dużemu stężeniu arszeniku. Jak się można domyślić, woda nie nadaje się do picia ani dla ludzi, ani dla zwierząt. Właściwie z tą wodą jest jak z grzybami, wszystkie nadają się do jedzenia, ale niektóre tylko raz.



Są też laguny, które nie mają specjalnej nazwy (ok, pewnie nazwę mają, tylko ja jej nie zapamiętałem). Pomimo tego wyglądają równie uroczo.


Najsławniejszą i zdecydowanie najbardziej spektakularną laguną w południowo-zachodniej Boliwii jest Laguna Colorada, która jest wielobarwna, ale dominuje w niej kolor czerwony. Czerwień jest rezultatem zawartych w wodzie osadów minerałów oraz żyjących w niej alg. Laguna Colorada jest też miejscem schronienia dla rzeszy flamingów, które dostojnie przechadzają się po wodzie w poszukiwaniu pożywienia.









Piękne i różnokolorowe laguny nie są jedynymi cudami natury, które można oglądać w drodze do Salar de Uyuni. Krajobrazy są także usiane bardzo ciekawymi i w pełni naturalnymi formacjami skalnymi. Piszę "w pełni naturalnymi", ponieważ niektóre skały przyjmują kształty, tak jakby zostały wyrzeźbione przez człowieka. Nie zostały, są dziełem Stwórcy.
Najsławniejszą naturalną rzeźbą jest drzewo z kamienia:






Inna naturalna rzeźba prezentuje postać kondora:




Cała wyprawa odbywa się na wysokości powyżej 4 000 m n.p.m. Trzeciego dnia docieramy do najwyższego punktu wycieczki, gejzerów znajdujących się na poziomie 5 000 metrów. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem na takiej wysokości. Czuję się dobrze, ale momentami brakuje powietrza. To dziwne uczucie, oddychasz normalnie, jednak przy kolejnym wdechu Cię zatyka, chcesz wciągnąć powietrze do płuc, ale nie bardzo jest co wciągać, tak jakby nagle powietrze się skończyło. Kolejny wdech już jest spokojny i normalny. Gejzery buchają parą z różną intensywnością, nad jednymi unosi się lekka mgiełka, inne zdmuchnęłyby człowieka moich rozmiarów. W powietrzu czuć zapach siarki, ziemia jest grząska i ciepła. Właściwie nie powinienem stać w miejscu, w którym stoję, przekroczyłem granicę wyznaczoną przez znak "Uwaga, niebezpieczeństwo, nie wchodzić". Wszędzie pode mną znajdują się pokłady wrzącego błota, które akurat w tym momencie znalazły swoje ujście przez otaczające mnie kratery. W każdej chwili jednak mogą utworzyć krater pode mną. Zauważyłem mój błąd i wycofuję się w bezpieczny teren, obserwuję, robię zdjęcia.





Obszar, przez który przejeżdżamy przez te kilka dni nie obfituje w roślinność, zdecydowanie dominuje krajobraz pustynny. Nie znaczy to jednak, że nie można znaleźć tutaj smacznego, soczystego owocu. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać i jak głęboko kopać. Tak, tak, kopać. W tym rejonie rosną owoce, które są całkowicie zakopane pod ziemią. Nie pytajcie mnie, jak przebiega proces fotosyntezy bez udziału światła słonecznego (chyba nazywa się wtedy po prostu syntezą), jednak owoce rosną. Wiem, bo sam jednego wykopałem, tymi palcyma.




Przez cztery dni naszej podróży nocujemy w schroniskach położonych na tutejszych pustkowiach. Warunki są surowe, nie ma ogrzewania, prąd jest reglamentowany, często brak bieżącej wody, o prysznicu można zapomnieć. Temperatura w dzień w słońcu jest jeszcze znośna, jednak w nocy robi się naprawdę mroźno. Śpiwór i trzy warstwy koców pozwalają przetrzymać jakoś noc, jednak poranne wstawanie jest koszmarem. Trzeba najpóźniej o 6.30 wypełznąć z przytulnego i ciepłego schronienia i przywitać się z mrozem poranka (dosłownie, temperatura w nocy i rano jest tutaj poniżej zera), nie ma wyjścia. I jeszcze człowiek za to płaci.

Trzeciego dnia wieczorem docieramy w końcu do Salar de Uyuni, największej na świecie pustyni solnej o długości 180 km i szerokości 90 km. Kiedy jest sucho, Salar jest nieprzemierzoną, wielką połacią bieli. Kiedy spadnie trochę deszczu, niewielka warstwa wody na białej powierzchni zamieni się w wielkie zwierciadło, w którym odbijają się sylwetki ludzi, góry, chmury i zachodzące słońce. Na terenie pustyni znajduje się kilka hoteli zbudowanych całkowicie z bloków soli. W niektórych z nich można przenocować, w innych stężenie soli w powietrzu jest tak silne, że nocleg byłby groźny dla zdrowia. Chodzimy po białej powierzchni, podziwiamy zachód i wschód słońca (z przerwą na mroźny jak zwykle nocleg), robimy zdjęcia.








Pobyt w Boliwii był niesamowitym przeżyciem. Kraj bardzo biedny, ludzie niezbyt sympatyczni (oczywiście z wyjątkami), ale krajobrazy zapierające dech w piersiach. Zastanawiam się, jak wiele jest takich klejnotów na świecie, o których nie wiemy i możemy je poznać dopiero wtedy, kiedy ruszymy w świat i spotkamy kogoś, kto nam je poleci. Wspaniałe miejsce, zdecydowanie warte zboczenia z zaplanowanej wcześniej trasy.