Kraje

czwartek, 30 czerwca 2011

Przygotowania do nurków

Po przylocie do Cairns znalazłem miejsce w hostelu przy Waterfroncie (taka nadmorska promenada) i od razu zacząłem realizować mój cel - poszedłem szukać bazy nurkowej, z którą spędzę kilka kolejnych dni.

Dosyć szybko okazało się, że znalezienie odpowiedniej oferty nie będzie problemem - w Cairns działały dziesiątki baz gotowych spełnić najskrytsze podwodne marzenia. Miałem upatrzonych kilka firm, które cieszyły się bardzo dobrą reputacją, pozostało tylko dokonać wyboru. Wiedziałem, że na nurkowaniu chcę spędzić praktycznie cały kolejny tydzień. Pierwotnie planowałem wybierać się na jednodniowe wypady na krawędź rafy (najlepsze miejsca są właśnie na krawędzi rafy, oddalone od brzegu o około 70-80 km), jednak przeglądając oferty w agencji turystycznej zacząłem rozważać wypłynięcie na tzw. liveaboard, czyli kilkudniowy rejs z noclegami na łodzi. O dziwo liveaboard okazał się być korzystniejszy cenowo od wyjazdów codziennych i choć za nurki w Australii trzeba naprawdę słono płacić ostatecznie wybrałem właśnie 3 dni na oceanie z Pro Dive Cairns.

Szukając odpowiedniej oferty bazy nurkowej zacząłem także rozważać podniesienie swoich kwalifikacji i zrobienie zaawansowanego kursu nurkowego. W tym obszarze istniał pewien drobny problem, który musiałem rozwiązać. Otóż do momentu mojego przyjazdu do Australii byłem nurkiem certyfikowanym przez CMAS,organizację założoną we Francji i dosyć popularną w Europie. Jakość kształcenia CMAS jest oceniana dosyć wysoko, jednak problem z tą organizacją jest taki, że ciężko się w jej ramach certyfikować poza Europą. Co innego PADI, najpopularniejsza chyba organizacja nurkowa na świecie, która w każdym zakątku ma swoje bazy i swoich instruktorów. Ci, którzy nurkują wiedzą, że między zwolennikami CMAS i PADI toczy się odwieczna kłótnia, podobna do dyskusji o wyższości szkoły otwockiej nad falenicką. Będąc w Australii nie miałem jednak większego wyboru - jeżeli chciałem podnieść swój poziom certyfikacji, to musiałem to zrobić w ramach PADI. Potwierdziłem zatem z bazą, że uznają mój pierwszy poziom certyfikacji CMAS i pozwolą mi od razu robić AOWD (Advanced Open Water Diver) i zarezerwowałem kurs, który miałem przebyć w trakcie trzydniowego liveabordu. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że własnie rozpoczynam okres bardzo intensywnego szkolenia nurkowego, które półtora miesiąca później skończy się na Bali zdobyciem stopnia Divemastera.

środa, 29 czerwca 2011

Australia - nie tylko przelotem

Po kilku godzinach lotu z Christchurch wylądowałem w Brisbane w Australii. To kolejny kraj i jednocześnie kontynent na mojej trasie. Pierwotnie planowałem tam spędzić około miesiąca, zwiedzając ten wielki kraj i nurkując na Wielkiej Rafie Koralowej. W trakcie podróży jednak mój budżet kurczył się w szybszym od założonego tempie, więc i Australia, która jest krajem drogim, wypadła z mojej trasy. Nie ukrywam, że szkoda mi było z pobytu tam zrezygnować, szczególnie, że naprawdę chciałem doświadczyć nurkowania na największej rafie na kuli ziemskiej. Ostatecznie zdecydowałem jednak, że tym razem nie mogę sobie pozwolić na długi pobyt. Australia miała być tylko jednodniowym przystankiem na drodze do Indonezji. Następnego ranka miałem wsiąść do samolotu lecącego na Bali. Los chciał jednak inaczej.

Poprzedniego wieczoru, kiedy czekałem w Christchurch na samolot do Brisbane dostałem telefon od e-sky.pl, gdzie zwykle rezerwowałem loty, że mój bilet z Australii na Bali nie został potwierdzony, więc tym samolotem nie będę mógł polecieć. Postanowiłem wtedy, że znajdę nowy lot będąc już w Australii. Brak potwierdzenia stanowił pewną trudność, ale także wywołał lekkie poczucie ulgi. Nikt, kogo o to pytałem, nie znał kanadyjskich linii charterowych Voyage Arilines, więc może lepiej, że nie dane mi było nimi lecieć.

Poszukiwanie nowego połączenia, którym mógłbym odlecieć na Bali jeszcze tego samego, a najpóźniej następnego dnia okazało się nie lada problemem. Połączenia, owszem, były, ale w cenach kilkakrotnie przekraczających mój budżet na ten lot. Przyczyna była prosta - w Australii trwał właśnie sezon urlopowy i najlepsze połączenia zostały zarezerwowane miesiące wcześniej. Najbliższy lot w rozsądnej cenie był dopiero za 6 dni. Wiedziałem zatem, że przynajmniej przez tydzień będę musiał zostać na tym kontynencie.

Konieczność zmiany planów nie zmartwiła mnie. W końcu nic na to nie mogłem poradzić, więc pozostało mi taki stan rzeczy zaakceptować i wyciągnąć z niego tak dużo pozytywów, jak to możliwe. Pozytyw z konieczności pozostania w Australii przez około tydzień był przynajmniej jeden i zupełnie oczywisty - będę miał czas, żeby ponurkować! Tak, miałem ominąć Australię, żeby oszczędzać pieniądze na dalszą podróż, ale to przecież los chciał, żebym tam został! A skoro już muszę zostać, to grzechem by było nie zobaczyć rafy z bliska. Przekonany, że to zrządzenie losu usprawiedliwia wydanie dodatkowych pieniędzy na kilka dni nurkowania, zarezerwowałem bilet na następny dzień do Cairns, najpopularniejszego miejsca nurkowego w Australii.

Najpiękniejszy kraj świata

Nowa Zelandia to zdecydowanie fantastyczny kraj i absolutnie godny odwiedzenia, dla wielu osób jest to nawet główny cel emigracji. Co takiego przyciąga ludzi do tego odległego zakątka świata? Myślę, że jest to w miarę jasne po tym wszystkim co do tej pory napisałem w postach na tym blogu, ale postaram się to jakoś podsumować.

W Nowej Zelandii urzekają przede wszystkim krajobrazy. Sąsiadują tutaj ze sobą zielone równiny, góry pokryte lasami i zupełnie skaliste, pokryte śniegiem. To tutaj spomiędzy drzew lasu deszczowego wyrasta jedenastokilometrowy lodowiec a morze wdziera się fiordami w głąb wyspy (a może to ląd wdziera się fiordami w morze?). To także tutaj znaleźć można unikalne zjawiska geologiczne, takie jak widoczny na powierzchni uskok tektoniczny, niebywałych kształtów Pancake Rocks czy też Moeraki Boulders. Jako całość jest to zdecydowanie najpiękniejszy kraj, jaki do tej pory widziałem. W innych krajach są miejsca zapierające dech w piersiach - Angell Falls, Machu Picchu, Iguazu, Salar de Uyuni, ale w Nowej Zelandii a szczególnie na Południowej Wyspie takie miejsca spotyka się praktycznie codziennie. Żadne z nich być może nie równa się z wymienionymi przeze mnie powyżej perłami Ameryki Południowej, ale ich ogrom powoduje, że póki co dla mnie Nowa Zelandia jest najpiękniejszym krajem świata.

Poza wspaniałymi krajobrazami kraj przyciąga także swoją doskonałą organizacją turystyki. W każdym mieście można znaleźć centrum informacyjne i-Site, w którym nie tylko zdobędziemy bardzo dokładną wiedzę na temat tego, co warto w poszczególnych częściach kraju odwiedzić, ale także dokonamy wszystkich potrzebnych rezerwacji - od hoteli, przez autobusy, promy po rezerwację poszczególnych aktywności czy wycieczek. Do tego właśnie wszystkie możliwe aktywności od w pełni relaksujących po te, od których adrenalina aż kipi w żyłach. W kraju można ponadto nurkować, żeglować, jeździć na nartach, co się komu zamarzy.

Kraj jest niestety bardzo drogi, może nie aż tak jak np. Kajmany, ale nie da się po nim podróżować naprawdę tanio (tak jak po Ameryce Południowej czy Azji), a już na pewno nie samemu. Drogie jest jedzenie (a nie bardzo rozwiązaniem dla pojedynczego podróżnika jest gotowanie), nie można podzielić kosztów wynajęcia samochodu (a jest to zdecydowanie najlepszy sposób poruszania się po kraju, więc się na niego zdecydowałem), wszystkie wycieczki czy aktywności to wydatek minimum 100 dolarów a często znacznie więcej. Oczywiście warto te pieniądze wydać, ale wiele w portfelu nie zostanie.

Nowa Zelandia to nie jest tylko cel przyjazdów turystów z całego świata, to także miejsce emigracji. Ludność całego kraju nie przekracza 5 milionów, ale różnorodność i wielokulturowość jest niesamowita. Czasami, szczególnie w dużych miastach czułem się jakbym był w centrum Azji, a nie w kraju należącym do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Ludzi przyciąga tutaj z jednej strony wysoki standard życia (nie da się ukryć, Nowa Zelandia to bogaty kraj) a z drugiej bardzo spokojny tryb życia. Ludzie są tutaj spokojni, zdystansowani, zrelaksowani, zupełnie inaczej niż w wiecznie zapracowanych i dążących do ciągłego podnoszenia efektywności Stanach Zjednoczonych. Jedyne, co tutaj nie rozpieszcza to pogoda, która potrafi być bardzo ładna, ale także może solidnie dać w kość, no i trzęsienia ziemi.

Jak widać Nowa Zelandia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Z czystym sercem mogę polecić wszystkim podróżnikom. Naprawdę warto odłożyć trochę więcej pieniędzy i spędzić więcej czasu w samolocie. Skarby, które tutaj znajdziecie pozostawia niezapomniane i nieporównywalne z niczym wspomnienia.

wtorek, 28 czerwca 2011

Ostatnie dni w Nowej Zelandii

Queenstown był moim ostatnim większym przystankiem na południowej wyspie, stamtąd zacząłem się kierować w kierunku Christchurch, skąd planowałem odlecieć do Australii. Christchurch znajduje się na wschodnim wybrzeżu, więc aby się tam dostać postanowiłem najpierw pojechać na wschód do miejscowości Dunedin, skąd droga prowadzi wzdłuż morza kilkaset kilometrów na północ do miasta, z którego miałem opuścić Nową Zelandię.

Dunedin jest średniej wielkości miastem uniwersyteckim, znanym również z przylegającego do niego półwyspu, na którym można oglądać stada dziko żyjących pingwinów. Droga na koniec półwyspu jest bardzo malownicza, prowadzi wzdłuż ładnej zatoki, przy czym jezdnia znajduje się niewiele ponad poziomem wody. Niestety po dojechaniu na miejsce okazało się, że pingwiny owszem żyją dziko, ale do miejsca, w którym można je obserwować można się dostać tylko z wycieczką, która kosztuje 50 dolarów. Uznałem, że wycieczka nie jest warta swojej ceny, więc pozostało mi tylko nacieszyć oczy ładnymi krajobrazami, za które nie trzeba było płacić.








W drodze z Dunedin do Christchurch zatrzymałem się jeszcze w jednym miejscu, żeby zobaczyć Moeraki Boulders, czyli duże okrągłe głazy porozrzucane na plaży. Bardzo chciałem przyjechać to miejsce, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Niemniej jednak widok ciekawy, więc dzielę się zdjęciami.







Wczesnym wieczorem dojechałem do Christchurch. Oddałem samochód do wypożyczalni i poszedłem na lotnisko. Mój samolot miał być dopiero o 6 rano, ale postanowiłem nie szukać żadnego hostelu i spędzić noc w hali odlotów. Okazało się, że na taki pomysł wpadło kilkadziesiąt osób, dzięki czemu nie czułem się wcale samotny. Doczekałem o kilku kawach do godziny 4 rano, po czym udałem się w kierunku bramek wylotowych. Dwa dni wcześniej zarezerwowałem dwa bilety lotnicze - jeden z Nowej Zelandii do Australii (do Brisbane) a kolejny następnego dnia z Australii na Bali. Z powodu wysokich kosztów postanowiłem nie zostawać w Australii, chociaż bardzo kusiło mnie nurkowanie na wielkiej rafie koralowej. Czekając w nocy na lot do Australii dostałem telefon z informacją, że linia lotnicza nie potwierdziła mojego lotu na Bali, w związku z czym nie dojdzie on do skutku. Postanowiłem się tym nie przejmować i rozwiązać sytuację po przylocie do Brisbane.

O godzinie 6 rano wsiadłem do samolotu i odleciałem z Nowej Zelandii.

sobota, 25 czerwca 2011

Zatoka Milforda - Milford Sound

Milford Sound, czyli Zatoka Milforda jest uważana za jeden z najpiękniejszych zakątków Nowej Zelandii. Znajduje się w południowo - zachodniej części kraju, cztery godziny jazdy autobusem z Queenstown. Zatoka jest niczym innym jak fiordem, czyli polodowcową doliną wcinającą się w wody morza Tasmana. Widzicie, że faktycznie w Nowej Zelandii jest wszystko - góry, lasy zwykłe i deszczowe, doliny, lodowce, a fiordy z ręki jedzą.

Sama podróż do Milford Sound jest bardzo interesująca. Można tam pojechać wynajętym samochodem, ale droga jest wąska, kręta, śliska i do tego często zamknięta ze względu na schodzące od czasu do czasu lawiny. Lepiej zatem kupić w agencji wycieczkę, usiąść wygodnie przy oknie autobusu i podziwiać wspaniałe krajobrazy w drodze do zatoki. Faktycznie jest co podziwiać, bo krajobrazy są po prostu bajeczne.









Po dojechaniu do Milford Sound przesiadamy się na prom, którym przez dwie godziny będziemy płynąć wzdłuż fiordu aż do otwartego morza i z powrotem. Rejs jest trudny do opisania słowami. Pasmo wody wije się pomiędzy stromymi, ale porośniętymi lasem wzgórzami. Niezliczona liczba zakrętów, każdy sprawia wrażenie jakby już za nim znajdowało się ujście do morza. Widok po prostu fantastyczny. Nie będę opisywał, zamieszczam zdjęcia, które choć w maleńkiej części oddadzą piękno tego miejsca.







piątek, 24 czerwca 2011

W pięknej krainie sportów ekstremalnych

Kiedy rozmawiałem na temat moich wojaży z innymi podróżnikami i mówiłem o tym, że jednym z kolejnych krajów na mojej trasie będzie Nowa Zelandia spotykałem się zawsze z tą samą reakcją - "fantastycznie, Nowa Zelandia to najlepsze na świecie miejsce do uprawiania różnych aktywności, szczególnie sportów ekstremalnych". Kiedy już byłem tutaj w kraju, wszyscy mówili "jedź do Queenstown, to pięknie położone miasteczko i najlepsze miejsce do uprawiania sportów ekstremalnych".

No więc przyjechałem. Bogiem a prawdą przyciągnęła mnie tutaj bardziej wizja pięknych krajobrazów niż ekstremalnych aktywności, których nie jestem wielkim fanem - dużo uczyłem się na studiach statystyki i wiem, że poza prawdopodobieństwem wystąpienia negatywnego zdarzenia trzeba także wziąć pod uwagę wysokość jego konsekwencji. Choć zatem wiem, że prawdopodobieństwo tego, że np. spadochron się nie otworzy jest bardzo niskie, to jednak wolałbym się nie znaleźć w sytuacji, w której faktycznie to się zdarzy. Ok, dramatyzuje i to potężnie, ale postanowiłem sobie kiedyś, że zanim zdecyduję się na skok ze spadochronem lub na bungee to się solidnie przebadam, żeby mieć pewność, że w trakcie tego spadania nic mi w sercu ani w mózgu nie strzeli.

Faktycznie, Queenstown jest stolicą aktywności i sportów ekstremalnych. Można tutaj robić wszystko - skakać ze spadochronem, na bungee, pływać superszybkimi motorówkami, uprawiać white water rafting (spływ pontonem po wzburzonej górskiej rzece), canyoning (spływ po nieco mniej wzburzonej górskiej rzece, ale za to bez pontonu, wpław), latać na lotni i paralotni, jeździć na quadach czy jeździć motocyklami i samochodami terenowymi. Na niektóre z tych aktywności się nie zdecyduję, na kilka innych jest teraz w NZ za zimno (zaczyna się właśnie astronomiczna zima - rafting i canyoning odpadają), pozostaje mi do rozważenia motorówka, paralotnia i 4WD (4 wheel drive, czyli jazda samochodem terenowym), ale o tym za chwilę.

Queenstown to bardzo ładna miejscowość, malowniczo położona nad jeziorem Wakatipu. Polodowcowy charakter jeziora powoduje, że jest ono bardzo głębokie - na większości swojej powierzchni ma ponad 400 metrów głębokości. Z brzegów jeziora wyrastają góry, które w tym momencie powinny być pokryte dosyć grubą warstwą śniegu. Niestety, ku rozpaczy większość osób przebywających aktualnie w Queenstown, śniegu, pomimo początku kalendarzowej zimy brak. Wszyscy (prawie) przyjechali tutaj na rozpoczęcie sezonu zimowego, ponieważ Queenstown jest głównym nowozelandzkim kurortem narciarskim. Miasto przypomina bardzo alpejskie wioski, choć jest większe, zamieszkane na stałe przez kilkanaście tysięcy osób. W trakcie sezonu ta liczba oczywiście się podwaja. Ulice i deptaki pełne są restauracji, barów i sklepów ze sprzętem narciarskim i odzieżą zimową. Połowa ludzi przyjechała tutaj na zimowe wakacje, druga połowa do tymczasowej pracy.





Ja jestem chyba jedyną osobą, która nie przyjechała tutaj na narty i która wcale nie rozpacza z powodu braku śniegu. Temperatura oscyluje wokół zera, czasami schodząc poniżej tego poziomu, przez co pomimo założenia wszystkich ciepłych ubrań jakie posiadam (polar, jesienna kurtka przeciwdeszczowa, czapka, rękawiczki) jest mi momentami chłodno. Zrobiwszy w recepcji mojego hostelu rekonesans na temat możliwych aktywności udałem się w pierwsze popołudnie do agencji organizującej wycieczki samochodem terenowym po miejscach, w których kręcono Władcę Pierścieni. Będąc wielkim fanem zarówno książki jak i filmu (czytałem i oglądałem kilka razy, przeczytam i obejrzę jeszcze na pewno wielokrotnie) chciałem zobaczyć i rozpoznać przynajmniej kilka takich lokalizacji. Wycieczkę zaczęliśmy od wjechania na jedną z gór i oglądania z tej perspektywy okolicznych krajobrazów (w tym tych ujętych we Władcy), po czym pojechaliśmy nad rzekę, gdzie zaczął się prawdziwy off-road. Gunter, nasz szalony kierowca ewidentnie czerpał radość z jazdy po rzece (nie wzdłuż rzeki a przez rzekę) i ostrych podjazdów.


Na zdjęciu poniżej, lewy brzeg jeziora to szlak, którym mieszkańcy Rohanu uciekali do Helm's Deep ("Dwie wieże")

Z tego wzgórza po środku Aragorn spadł do rzeki po walce z orkami (także "Dwie wieże")

Anduina, stoję dokładnie w miejscu, gdzie znajdowały się wielkie posągi dawnych królów na obu brzegach rzeki ("Drużyna pierścienia")

Jazda samochodem terenowym była zdecydowanie bardzo fajnym przeżyciem (niestety jechałem tylko w roli pasażera), ale to nie jedyna możliwość lekko ekstremalnej przejażdżki, którą daje ten region. Poza jazdą po wertepach po lesie można się także przepłynąć super szybką motorówką lawirującą pomiędzy skałami dosyć wąskiego kanionu. Motorówka porusza się z prędkością około 80km/h, co nie robi specjalnego wrażenia w samochodzie, ale podnosi lekko włoski na karku jeżeli z taką prędkością mija się skały kanionu w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Niestety w trakcie jazdy motorówką nie udało mi się zrobić żadnych zdjęć (głównie z powodu pędu powietrza i zalewającej od czasu do czasu łódkę wody), zrobiłem jedno w trakcie jednej z przerw.


Nad tymże samym kanionem znajduje się kilka mostów, z których ludzie skaczą na bungee. Ja się nie zdecydowałem na taki skok, ale uwieczniłem inne osoby (przyjmując w duchu, że to prawie tak jakbym sam skakał).




Pomimo tego, że nie zdecydowałem się na skok na bungee albo ze spadochronem, to jednak pociągała mnie wysokość, chciałem zaznać adrenaliny związanej z nią związanej. Taką możliwość dawał mi lot na paralotni. Wydawał się jednocześnie ekscytujący i w miarę bezpieczny - żadnych nagłych przeciążeń a i wysokość mniejsza niż przy spadochronie. Zarezerwowałem sobie zatem miejsce i udałem kolejką gondolową na szczyt wzgórza, z którego startują loty. Lot na paralotni ma jednak ograniczenie wagowe i tak w przypadku osób o dużej wadze (do których się zaliczam) do wystartowania potrzebny jest wiatr wiejący z odpowiedniego kierunku. Niestety w dzień, w który udałem się na gore wiatru nie było, więc nie pozwolono mi lecieć. Paralotniarze polecili mi jednak zjawić się następnego dnia rano, bo może zacznie wiać. Następny dzień był moim ostatnim w Queenstown, więc to była jedyna szansa na lot. Na szczęście na wzgórzu wiało wystarczająco mocno, żeby unieść w powietrze mnie razem z moim tandem pilotem. Przypięliśmy się zatem do czasy paralotni (wygląda jak normalny spadochron), zaczęliśmy zbiegać ze wzgórza i pokonując opór powietrza nabieranego przez czaszę unieśliśmy się powoli w powietrze. Kilka razy zatoczyliśmy kółko nad szczytem, żeby nabrać wysokości, po czym skierowaliśmy się nad miasto. Wrażenie było fantastyczne, lecieliśmy kilkaset metrów nad budynkami z widokiem na jezioro, szybowaliśmy tak przez kilkanaście minut aż w końcu spokojnie wylądowaliśmy na przeznaczonym do tego boisku.






poniedziałek, 20 czerwca 2011

Epoka lodowcowa

Po kilku dniach podziwiania wspaniałych krajobrazów zachodniego wybrzeża przyszedł czas na odrobinę przygody. Z tą przygodą nie ma co przesadzać, nie poszedłem sam bez jedzenia przez dżunglę (wszystkim, którzy mają ochotę zacząć się o mnie trochę bardziej martwić polecam książkę pt. „Into the Wild” Johna Krakauera, mocna lektura, jest też film pod tym samym tytułem), wybrałem się za to na wycieczkę na lodowiec.

Na zachodnim wybrzeżu znajdują się dwa lodowce – Franciszka Józefa i Foxa. Znajdują się w odległości kilkunastu kilometrów od siebie i po obu można chodzić. Wszyscy, których spotkałem polecali mi jednak wizytę na tym pierwszym, imienia austriackiego cesarza. Tak, lodowiec Franciszka Józefa został nazwany na jego cześć (choć sam FJ chyba nigdy tutaj nie dotarł), a tak naprawdę na cześć jego długiej, białej brody. Odkrył go dla Europy austriacki podróżnik Haas, który do tej pory wszystko co napotkał nazywał skromnie własnym nazwiskiem (jest rzeka Haas, miasto, wybrzeże, góra, wszystko) do czasu, jak kilkunastokilometrowej długości lodow y język nie wywołał u niego skojarzenia z bujną brodą cesarza.

Dzisiaj lodowiec ma 11 km długości i od ponad miesiąca intensywnie topnieje. Nic w tym dziwnego, gdyż Nowa Zelandia doświadcza właśnie najcieplejszej zimy od początku pomiarów (nie, żeby było jakoś wybitnie gorąco, ale temperatury są o jakieś 10 stopni wyższe niż powinny być i do tej pory nie spadł śnieg). Wycieczkę na lodowiec można odbyć tylko i wyłącznie w towarzystwie przewodnika wykupując odpowiedni pakiet w agencji zlokalizowanej w miejscowości o zaskakującej nazwie Franz Josef. Przed wycieczką dostajemy ekwipunek (skarpety, buty, raki, czyli stalowe kolce zakładane na podeszwy, kurtkę wodoodporną), krótkie przeszkolenie i ruszamy w drogę.

Lodowiec znajduje się w potężnej i robiącej wrażenie dolinie, wypływa spomiędzy dwóch gór. Z dna doliny widać tylko mniej więcej 1/3 jego długości, ale i tak sprawia wrażenie wielkiego. W ciągu dnia pokonamy zaledwie 1-1,5 km w jego głąb, ale zajmie nam to łącznie ok 6 godzin (tam i z powrotem). Lodowiec cały czas się zmienia, dzisiaj istniejące przejścia i jaskinie za kilka dni a najpóźniej tygodni rozpuszczą się, powstaną za to inne w innej części lodowca. Cały czas istnieje ryzyko odłamania się brył lodu, które często podtrzymują zwały głazów. Dlatego właśnie po lodowcu można chodzić tylko i wyłącznie w towarzystwie przewodnika. Przewodnicy są bardzo doświadczeni i doskonale wiedzą, które ścieżki są bezpieczne (sami je wytyczyli i sprawdzili), a które ryzykowne. Za przewodnikiem należy podążać dosłownie po jego śladach, ponieważ zboczenie o pół metra w jedną lub drugą stronę może oznaczać ryzyko wpadnięcia w jakąś niewidoczną z powierzchni, a głęboką na wiele metrów szczelinę. Chodząc po lodowcu przechodzimy przez jaskinie, szczeliny, wspinamy się. Wszystko to jest możliwe tylko dzięki rakom, które mamy nogach. Bez tych mocnych, stalowych kolców poruszanie się po twardym lodzie byłoby nierealne. Z rakami jednak trzeba uważać, bo łatwo zachaczyć nimi o nogawkę, buta, poszarpać wszystko i się wywalić.

Lodowiec robi potężne wrażenie. Ogromna bryła lodu, po której można chodzić, ale właściwie nie wiadomo, co dokładnie jest pod nogami - czy warstwa sięgająca aż dna doliny, czy kilka metrów lodu ponad jakąś jaskinią. Widok jest niesamowity - zarówno w głąb lodowca, jak i w stronę doliny, która szczególnie w trakcie powrotu przy powoli zachodzącym słońcu wygląda bajecznie.






niedziela, 19 czerwca 2011

Zachodnie wybrzeże, czyli krajobrazy jak z bajki

Opuściłem północną część wyspy południowej i ruszyłem w kierunku zachodniego wybrzeża. Droga prowadząca wzdłuż wybrzeża jest uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Byłem w stanie w to uwierzyć i się nie zawiodłem.

Celem mojej podróży tego dnia była miejscowość Punakaiki, znana z tzw. Pancake Rocks (o nich za chwilę). Po drodze miałem jednak zobaczyć kilka innych miejsc. Pierwszym z nich był najdłuższy most wiszący Nowej Zelandii. Nie jest on jakoś wybitnie długi, ale nigdy wcześniej po takim moście nie chodziłem, więc i ten stanowił dla mnie pewne wyzwanie. Most prowadzi na niewielką wysepkę na rzece, która swego czasu służyła jako miejsce poszukiwania złota. Trwało to do 1929 roku, kiedy trzęsienie ziemi o sile 7,8 stopnia udowodniło, że dokładnie przez wysepkę prowadzi przerwa pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi – pacyficzną i australijską. Wskutek trzęsienia ziemi na wyspie wytworzył się uskok o różnicy poziomów 4,5 metra. Dokładnie pod tym uskokiem stykają się płyty. Dokładnie po tym styku sobie spacerowałem.





Zachodnie wybrzeże okazało się faktycznie niesamowite. Właściwie cała podróż jest jedną, długą wycieczką krajoznawczą. Co chwilę można się zatrzymać i podziwiać widoki, których jeszcze nie dane mi było oglądać. Zdjęcia nie są w stanie oddać piękna tego wybrzeża, ale załączam kilka dla przykładu.







Późnym popołudniem dotarłem do Punakaiki, gdzie znajdują się sławne Pancake Rocks, czyli w wolnym tłumaczeniu „skały naleśnikowe”. Nazwa brzmi głupio, przyznaję, ale jest dla niej wytłumaczenie. Skały składają się z cienkich wartsw położonych jedna na drugiej, które sprawiają wrażenie kilku wielkich stert naleśników. Widok tych skał jest niesamowity, robią one ogromne wrażenie, które jest jeszcze potęgowane przez potworną moc oceanu rozbijającego fale o kamienie. Pancake rocks widziałem dwa razy – raz wczoraj po południu i raz dzisiaj rano (tak, tak, dzisiaj rano, co znaczy, że publikując tego posta wychodzę na prostą i nie mam już żadnych zaległości). Wczoraj po południu był odpływ, dzisiaj rano natomiast przypływ. Różnica pływów w tym rejonie świata wynosi od 4,5 do 6 metrów (mówię tutaj o różnicy poziomów, a nie odległości – efekt jest tego taki, że na wybrzeżu, na którym są plaże a nie klify wydłużają się one o kilkaset metrów!) co ma duże znaczenie w przypadku Pancake Rocks. Otóż jednym z fenomenów jest tzw. Blowhole (w tłumaczeniu dmuchana dziura, brzmi to zupełnie nonsensownie, zostanę przy wersji angielskiej), czyli swego rodzaju tunel pod głazami, który przy odpowiednio dużej fali powoduje wyrzucenie ogromnej ilości wody w powietrze, czemu towarzyszy potworny huk. Blowhole, który widać na zdjęciach ma średnicę około 20 metrów, podobnej wysokości jest słup wody przez niego wyrzucany. Miejsce jest zupełnie magiczne – kształty, kolory i niesamowita potęga oceanu.










Blowhole wygląda natomiast tak:





Resztę dnia spędziłem na podróży w kierunku lodowca Franciszka Józefa, na który jutro idę na wycieczkę. Po drodze zobaczyłem jeszcze kilka fantastycznych krajobrazów.