Kraje

czwartek, 31 marca 2011

Delta Orinoko, czyli z tarantula w pokoju


Orinoko jest najdłuższą rzeką Wenezueli. Płynie przez cały kraj z południowego zachodu i rozlewa się przed dotarciem do wód oceanu atlantyckiego tworząc jedną z najbardziej znanych delt na świecie. Niestety niedawno w delcie Orinoko odkryto bogate złoża ropy naftowej i w przeciągu dwóch lat ten rezerwat przyrody i atrakcja turystyczna zamieni się w wielką platformę wiertniczą. Teraz jest zatem ostatni moment, żeby poznać uroki tego miejsca.

Aby dostać się wgłąb delty trzeba najpierw dojechać do jednego z miast portowych położonych na brzegu rzeki i przesiąść się na łódkę.  Po dwóch godzinach spędzonych na wodzie, w trakcie których ponownie przemokłem w ulewnym deszczu, dotarłem do obozu, w którym miałem spędzić dwie noce. Obóz składa się z kilku kabanii (takich domków zbudowanych z drewna i liści) i położony jest w samej dżungli. Żeby się do niego dostać, trzeba odbić z głównej rzeki i wąską wstążką dopłynąć na miejsce, momentami przedzierając się przez zaporę z lilii wodnych. W obozie oprócz mnie była tylko dwójka turystów, Hiszpanów, którzy zresztą byli ze mną także na Angel Falls. Ani oni, ani obsługa nie mówili po angielsku, więc miałem okazję przez trzy dni bez przerwy ćwiczyć mój hiszpański


W delcie Orinoko podziwia się przede wszystkim naturę i chłonie się ciszę i spokój, przerywane czasami dźwiękami dżungli. Wypływaliśmy łódką w poszukiwaniu czających się na brzegach zwierząt. Można obserwować i fotografować ptaki, czasami zauważy się delfina rzecznego. Niestety delfiny wypływają tylko na ułamek sekundy i nie wiadomo nigdy w którym miejscu, przez co zrobienie im dobrego zdjęcia jest zadaniem dla sprintera. Dwa razy kąpaliśmy się w rzece, chodziliśmy pół godziny po dżungli (dłużej się nie da ze względu na ogromne ilości komarów, na które nie pomaga najlepszy nawet repellent).





Jedną z atrakcji wycieczki do delty jest łowienie piranii. Piranie łowi się na kurczaka. Nabija się kawałeczek mięsa na haczyk, zarzuca się wędkę i czeka. Nie różni się to wiele od normalnego wędkowania (tak sądzę, choć nigdy nie wędkowałem). Po chwili czuć, że pod wodą ryby skubią mięso, trzeba wtedy szybko pociągnąć za wędkę i jeśli ma się szczęście, to na końcu żyłki znajdziemy niewielką, spłaszczoną po bokach rybę. Jeżeli ma się mniej szczęścia, to na końcu żyłki znajdziemy tylko oślinionego kurczaka. Jeżeli w ogóle nie ma się szczęścia to haczyk będzie oskubany z mięsa do zera, a ryby pozostaną spokojnie w wodzie. Udało mi się złowić jedną piranię (wszyscy łącznie złowiliśmy cztery), którą potem kucharz usmażył i zaserwował na deser. Smakowała jak ryba.



Największą atrakcją tej wycieczki były jednak wszelkie paskudztwa, które można spotkać w dżungli. Obóz znajdował się w samym jej środku, więc można się było spodziewać wszystkiego. Wszędzie były ogromne ilości komarów. W nocy, po drugiej stronie rzeki (rzeka o szerokości 4 metrów) widać było czerwone lub żółte oczy, co oznaczało żabę, krokodyla albo węża. Spotkać też można było tarantule. Jedną znalazłem u siebie w pokoju na suficie (średnica około 8 cm):


Kolejną w restauracji (przez restaurację rozumiem ten największy szałas, w którym nam dawali jeść):



Jeszcze jedną na suficie przed restauracją. Ta była gigantyczna, nie zmieściła by się na męskiej dłoni.  Ma ponoć na imię Trudie:



Z obozu nie wróciłem już do Ciudad Bolivar. Chciałem się dostać na wybrzeże, żeby powoli zacząć zbliżać się do Caracas, skąd niedługo mam lot do Peru. Po całym dniu podróży dotarłem do Puerto la Cruz, wróciłem do cywilizacji (przynajmniej chwilowo).







środa, 30 marca 2011

Angel Falls


Jeteś u stóp wodospadu. Zimna woda obmywa Ci twarz, masuje kark, chłodzi rozgrzane godzinnym marszem pod górę mięśnie.  Spoglądasz w górę. Jeśli masz szczęście to zobaczysz szczyt pionowej ściany, z której wypływa strumień wody. Jeżeli masz mniej szczęścia, to ściana w pewnym momencie zniknie w chmurach pozostawiając resztę Twojej wyobraźni. Stoisz pod najwyższym wodospadem świata i wiesz, że tej chwili nie zapomnisz nigdy, do końca Twojego życia.

Liczący 979 metrów wysokości Angel Falls zwany przez tubylców Salto Angel znajduje się w Parku Narodowym Canaima w południowo wschodniej części Wenezueli. Wbrew pozorom wodospad nie ma nic wspólnego z aniołem, został nazwany na cześć amerykańskiego pilota, Jimmiego Angela, który odkrył to niesamowite miejsce w latach 30-tych ubiegłego wieku. Wodospad najlepiej oglądac w porze deszczowej, kiedy jest pełen wody i robi niesamowite wrażenie. Wtedy też mozna dopłynąć do niego łodzią, poniewaź poziom wody w rzece na to pozwala. Teraz mamy środek pory suchej, ale na szczęscie od kilku tygodni w Wenezueli leje, dzięki czemu wodospad prezentuje się całkiem nieźle. Możliwa jest tez podróż łodzią. Taka zaleta ulewnych deszczy w trakcie urlopu w tropikalnym kraju

Podróż do najwyższego wodospadu świata zaczyna się zwykle w Ciudad Bolivar, skąd leci się samolotem do Canaimy, niewielkiej miejscowości, od której nazwę wziął park narodowy. Do wyboru mamy duży samolot (ok 30 miejsc) lub małą, pięcioosobową Cessnę. Bez większego wahania decydujemy się na lot Cessną, żeby było zabawniej.

Obsługa lotniska, zmierzywszy doświadczonym okiem nasze postury wpisała każdemu pasażerowi wagę 70 kg (większość z nas ważyła więcej, niektórzy nawet z 10 kilo więcej) i przyjęła bagaż z limitem 10 kg na osobę (przestrzeganym równie skrupulatnie co waga pasażerów). Dopchnięto barkiem drzwi (nie wiem, czy analogiczne procedury obowiązują w 737), wszyscy  którzy mieli sprawne pasy bezpieczeństwa zapięli je i ruszyliśmy. Niewieka maszyna dzielnie poradziła sobie z siłą grawitacji i we własnym, niewymuszonym tempie nabierała wysokości. Z początku nie wystarczyło siły, żeby wzbić się powyżej pułapu chmur, ale dzięki temu przez większość lotu mogliśmy podziwiać fantastyczne krajobrazy. Wszyscy lubią moment podejścia do lądowania, bo wtedy dosyć wyraźnie widać ziemię i można zrobić fajne zdjęcia. W przypadku Cessny cały czas lotu jest jak jedno, długie podejście do lądowania. Samo lądowanie jest manewrem bardzo szybkim i sprawnym, w pewnym momencie pilot skręca w lewo, gwałtownie obniża pułap i po dwóch minutach wychodzimy już z samolotu. Nie trzeba czekać długo na bagaże, chociaż trzeba je samemu wyjąć z samolotu.
W pierwszym dniu pobytu w Canaimie pływamy łódką po lokalnej lagunie. To taki przedsmak tego, co czeka nas kolejnego dnia. Pływamy łódką po rzece, spacerujemy przez dżunglę od jednego wodospadu do drugiego, przechodzimy przez wodospady (dosłownie), więc trzeba przygotować się na to, że przemoknie się do suchej nitki. Robimy zdjęcia.





Drugiego dnia wyruszamy w kierunku Angel Falls. Aby się tam dostać, trzeba najpierw płynąć łódką trzy godziny w górę rzeki, po czym wspinać się godzinę przez dżunglę do stóp wodospadu. Sama podróż łodzią jest niesamowitym przeżyciem.  Rzeka, ogólnie rzecz biorąc dosyć łagodna, ma jednak swoje progi, na których woda jest dużo bardziej wzburzona szukając drogi pomiędzy głazami. Płynięcie w górę rzeki oznacza w takich miejscach ścieranie się z falami, co kończy się zwykle zalaniem łodzi i wszystkich siedziących w niej pasażerów. Kierowca musi przez całą podróż obserwować wodę i omijać czające się tuż pod powierzchnią, widoczne tylko jemu, ale groźne dla łodzi przeszkody.  Na obu brzegach rzeki widać niesamowite krajobrazy. Z ogromnych równin wyrastają potężne góry stołowe, zwane tutaj Tepui. Z pionowych ścian wypływają dziesiątki wysokich wodospadów, zapowiadając co nas czeka na końcu drogi.



Dopływamy w końcu do naszego obozu, opuszczamy łódź i ruszamy w górę przez dżunglę. Godzinny spacer jest dosyć wymagający (nie raz można się poślizgnąć na wilgotnym konarze) a ponad trzydziestostopniowy upał nie pomaga. Docieramy do punktu widokowego, położonego kilkadziesiąt metrów poniżej dolnej krawędzi wodospadu. Z najwyższego punktu Angel Falls woda opada swobodnie 800 metrów, kolejne 180 pokonując w formie kilku progów, mniejszych wodospadów, aż w końcu dociera do poziomu rzeki. Mamy szczęście, góra nie jest przykryta chmurami, dzięki czemu widzimy szczyt wodospadu. Kilkadziesiąt metrów dalej docieramy do miejsca, w którym można się wykąpać. Nie leży ono bezpośrednio pod 800 metrową ścianą wody, a pod jednym z kolejnych mniejszych progów. Miejsce równie spektakularne, a bezpieczniejsze. Ten naturalny basen ma dosyć nierówne podłoże, składające się z głazów. Pływać należy najlepiej stopami do przodu, żeby na czas wyczuć przeszkodę i nie pokiereszować brody, brzucha, albo kolan. Widok w górę, w kierunku szczytu wodospadu oszałamia. Prawie kilometrowa ściana, po której spływa woda, a na samym dole my. Tego nie da się opisać słowami (ja przynajmniej nie potrafię), to trzeba przeżyć.




Po kąpieli przyszedł czas na powrót do obozu. Niebo zaszło chmurami, pozostało około 30 minut do zmroku. Zaczynamy schodzić, jednak grupa dosyć szybko rozprasza się. Przewodnik, Kaiko, beztroski chłopak, nie wydaje się tym faktem przejmować, on zna drogę. Robi się ciemno, zaczyna lać. Zakładam ochraniacz przeciwdeszczowy na plecak, sam wolę zmoknąć, nić pocić się pod foliowym płaszczem. Latarka na czole daje drobny promień światła, dobry dla ciemnego pokoju, ale trochę za słaby na podzwrotnikową dżunglę. Idę raźno w dół, zgubiłem tych za mną, ci przede mną mi uciekli. Po około dwudziestu minutach samotnego marszu w deszczu i coraz większych ciemnościach nie mam już pewności, że idę we właściwym kierunku. Niby jest ścieżka, ale może gdzieś skręciła a ja tego nie zauważyłem i wcale nie idę w kierunku naszego obozu. Zaczynam panikować, ale maszeruję dalej, cóż innego mi pozostało. Niby nic się nie dzieje, ale jednak jestem sam w dżungli, być może zgubiłem drogę, jest ciemno i leje deszcz. Wołam na całe gardło „halo”, ale nikt mi nie odpowiada. W pewnym momencie zaczynam rozpoznawać znajome miejsca – pień, strumień. W końcu wychodzę na polanę, na której spotykam dwóch kolegów z wycieczki, studentów z Rosji – starają się znaleźć wyjście z polany. Błąkamy się przez chwilę (już jest trochę raźniej) i wreszcie znajdujemy właściwą drogę. Dochodzimy do miejsca, w którym rozpoczęliśmy wędrówkę pod górę. Czekają tam już cztery inne osoby. Z każdą minutą z dżungli wychodzą kolejni, na końcu Kaiko.

Noc spędzamy w hamakach w obozie na świeżym powietrzu. Leje deszcz, ale to nie przeszkadza. Wszyscy zmęczeni zasypiają chwilę po ósmej. Wczesnym rankiem pobudka, śniadanie i chwila na zrobienie kilku zdjęć całego Tepui z którego spływa Angel Falls. Wodospad o wschodzie słońca, z innej perspektywy robi jeszcze większe wrażenie.Wsiadamy do łódki i wracamy do Canaimy, tym razem już z prądem rzeki.




Zdecydowaliśmy się z Yvonne i Arjanem zostać w Canaimie jeszcze jedną noc, żeby spędzić jeszcze chwilę czasu razem. Oni stamtąd polecieli w kierunku Brazylii, ja wróciłem do Ciudad Bolivar, żeby spędzić jeszcze kilka dni w Wenezueli. Fantastycznie mi się z nimi podróżowało, ale już taki los podróżnika dookoła świata (choć to moje pierwsze kroki, ale Arjan i Yvonne to potwierdzają), że poznaje się fajnych ludzi, podróżuje przez chwilę razem i w pewnym momencie trzeba się rozstać. Szkoda, ale mam za to teraz znajomych w Holandii.

Wróciłem do Ciudad Bolivar, gdzie miałem spędzić jeszcze jedną noc przed kolejną wycieczką, tym razem do Delty Orinoko. W hostelu w którym spaliśmy przed Angel Falls zostawiłem mój duży plecak, na wycieczkę zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Plecak zostawiłem u chłopaka, który pracuje w hostelu. Odebrałem go teraz, ale okazało się, że ktoś po nim buszował i ukradł mi kilka rzeczy (telefon, polar i czapkę). Wezwałem właściciela i przedstawiłem mu, jak sprawa wygląda. Był bardzo poruszony, twierdząc, że zdażyło się to po raz pierwszy. Po półtorej godzinie wrócił z wszystkimi moimi rzeczami. Okazało się, że jacyś znajomi chłopaka z hotelu spali u niego w pokoju i dobrali się do moich rzeczy. Po interwencji policji zwrócili wszystko. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale takie rzeczy się zdarzają i trzeba być na nie przygotowanym.

W ramach rekompensaty za ten incydent nie musiałem płacić na nocleg. Zaoszczędziłem w ten sposób 100 Bolivarów (ok 12 dolarów), co uratowało mi skórę w trakcie małego kryzysu płynności finansowej, który przeżyłem kilka dni później.

poniedziałek, 21 marca 2011

Maracaibo i Catatumbo

Maracaibo jest uznawane za największe jezioro Ameryki Południowej. Jak to "jest uznawane"?, możecie zapytać. Uznawanie czegoś za coś ma w sobie element subiektywności, a wielkość jeziora powinna być całkowicie obiektywna. Jak zatem jezioro może "być uznawane" za największe? Otóż ten ogromny zbiornik wodny jest zdecydowanie największy na kontynencie (maks. 76 km długości i 67 km szerokości), ale nie do końca jest jeziorem. Maracaibo jest bowiem połączone przesmykiem z Morzem Karaibskim, może być zatem uznawane za jezioro, ale równie bardzo zasługuje na miano zatoki. Kiedyś faktycznie było jeziorem, dzisiaj wskutek połączenia z morzem jest częściowo słonowodne z dużymi pokładami ropy naftowej pod swoim dnem.

Do jeziora dopłynęliśmy motorówką wzdłuż rzeki o znanej miłośnikom westernów nazwie Rio Bravo (tak naprawdę nie wiem, czy jest to TO Rio Bravo). Na brzegach rzeki można zobaczyć dzikie zwierzęta, głównie ptaki (sokoły, papugi, tukany, ale także gołębie), małpy, czasem jakiegoś małego kajmana (rodzaj krokodyla). Przewodnicy takich wycieczek, którzy pełnią zwykle także rolę kierowców, mają niebywały wzrok i talent do wypatrywania najmniejszych nawet zwierząt w gąszczu tropikalnych roślin. Jezioro jest tak wielkie, że sprawia wrażenie otwartego morza - widać tylko jeden brzeg i w oddali platformy wiertnicze, które sprawiają wrażenie małych chatek porozstawianych na wodzie.

Po półtorej godziny w motorówce na jeziorze dotarliśmy do ujścia Rio Catatumbo, największej rzeki wpływającej do Maracaibo. Od dwudziestu minut panował już zmrok, ale uśmiech na twarzy naszego kierowcy dawał do zrozumienia, że pomimo ciemności wie dokąd ma płynąć. Celem naszej podróży było niewielkie miasteczko położone w całości na wodzie u ujścia rzeki do jeziora. W miasteczku jest 140 domów, w tym szkoła, kościół, straż pożarna i szpital. Mieszkańcy żyją tu od pokoleń, trudnią się rybołówstwem. Każdy dom jest otoczony wodą, nie ma ulic, nie ma mostów, wszyscy poruszają się łodziami. Łowią ryby, sprzątają dom, przygotowują jedzenie i siedzą przez resztę dnia przed domem. Wiele osób ma psa, który biega po obejściu. Tyle tylko, że obejściem jest pomost o szerokości 2 metrów otaczający z czterech stron dom. Proste, spokojne życie ograniczone do własnych 140 domów.

Po kolacji popłynęliśmy motorówką w dół Rio Catatumbo w poszukiwaniu nocnych zwierząt - węży i kajmanów. Pomimo ciemności można je wypatrzyć pośród drzew na brzegu, szukając ich oczu - czerwonych lub żółtych kropek. Niestety nie znaleźliśmy ich wiele, tylko dwa węże, z czego jeden bardzo jadowity. Zwisał  pionowo z gałęzi w wyczekiwaniu na ofiarę. Kiedy poczuł naszą łódkę zbliżającą się do jego terytorium zwinął się błyskawicznie w kształt litery S i trwał tak nieruchomo, gotowy do wystrzelenia niczym sprężyna w kierunku ofiary (potencjalnie nas) i wbicia swojego jadowego zęba. Nie daliśmy mu tej możliwości.

Noc spędziliśmy na hamakach porozwieszanych na świeżym powietrzu wokół naszego domku. Do późna wyczekiwaliśmy błyskawicy, bo to ona była głównym celem naszej podróży. U ujścia rzeki Catatumbo ma bowiem miejsce fenomen atmosferyczny - widać błyskawice niczym w trakcie gwałtownej burzy, ale nie ma słychać piorunów ani nie towarzyszy temu deszcz. Niestety pogoda nie była dla nas łaskawa i przez zachmurzone niebo nie dopatrzyliśmy się widowiska. Przeszywający i budzący różne odgłosy wiatr nie pozwolił nam także spokojnie przespać nocy.

Niewyspani, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy motorówką w podróż powrotną, tym razem wzdłuż Rio Catatumbo. Po drodze zaczął lać deszcz. Na motorówce nie bardzo jest się gdzie schować, trzeba zatem wepchnąć aparat pod wodoodporną kurtkę, skulić się i spokojnie patrzeć, jak reszta ubrania przemaka do ostatniej nitki. Deszcz nie trwał na szczęście długo, więc w trakcie dalszej drogi do portu udało się nam częściowo wyschnąć.

Pomimo niewyspania, deszczu i braku błyskawic wróciliśmy do hostelu bardzo zadowoleni. Spędziliśmy fajnie czas, spaliśmy na wodzie, zobaczyliśmy zwierzęta i rozmawialiśmy do późna w nocy. Dla mnie to była pierwsza namiastka egzotyki tutaj w Ameryce Południowej - rozległych rzek, roślin, zwierząt, pogody. Tego oczekiwałem w Wenezueli.

Dzisiaj wsiadamy w całonocny autobus do Ciudad Bolivar, stamtąd wyruszamy na trzydniową wycieczkę na Angel Falls, najwyższy wodospad świata (979 metrów) i jeden z największych cudów natury Ameryki Południowej, a może i całego świata.









piątek, 18 marca 2011

Merida

To niewielkie w porównaniu do Caracas miasto (ok 250 tys. mieszkańców) jest zdecydowanie przyjemniejsze i znacznie bezpieczniejsze. Położone w Andach przepięknie wtapia się w krajobraz, otoczone zewsząd górami. Pochmurne niebo nie pozwala co prawda w pełni podziwiać lokalizacji Meridy, ale mimo wszystko jej położenie   jest imponujące. Merida to miasto uniwersyteckie, mieszka tutaj 50 tys. studentów, w tym około tysiąca spoza Wenezueli.

W hostelu poznałem dwie pary Holendrów (obie pary podróżują oddzielnie, nie znali się wcześniej), którzy także podróżują dookoła świata, tylko dla odmiany zbliżają się już do końca swojej trasy (jadą w kierunku wschodnim). Spędziliśmy razem ostatnie dwa dni. Z Basem i Malou jutro się rozstajemy (chociaż nie wykluczone, że spotkam się z nimi w Peru), z Arjanem i Ivonne będę podróżował przez najbliższe pięć, sześć dni.

Merida słynie z możliwości uprawiania różnych sportów ekstremalnych, ale my pobyt tutaj traktujemy raczej lekko. Chodzimy po mieście, siedzimy i rozmawiamy w hostelu a wieczorem wychodzimy do barów. W Meridzie jest dosyć niewielkie, ale bardzo ciekawe zoo, w którym trafiliśmy na dosyć ciekawy obrazek. W terrarium węża boa znajdował się żywy gołąb. Zakładam, że został on tam włożony w roli pożywienia dla gada. Siedział skulony w rogu na gałęzi, nie mając dokąd uciec, podczas gdy wąż powoli do niego podpełzał. Zbliżył się dosłownie na 2 cm i zawrócił. Pewnie nie był głodny, ale w którymś momencie na pewno zgłodnieje.

Odwiedziliśmy także lodziarnie, która widnieje w księdze rekordów Guinessa oferując najwięcej smaków lodów na świecie. W repertuarze lodziarni znajduje się ponad 900 różnych wariantów, podczas gdy każdego tygodnia sprzedawane jest ok 70 z nich. Smaki, poza tym, że liczne, są także dosyć nietypowe. Ja kupiłem loda z dwóch gałek - tuńczykowej i o smaku ryżu z kurczakiem. W życiu nie jadłem czegoś tak obrzydliwego. Każdy z nas spróbował po łyżeczce jednego i drugiego, po czym wywaliłem to świństwo do kosza i zabrałem się za loda truskawkowego. Dla odmiany był bardzo smaczny.

Merida jest także znana ze swojego życia wieczornego. Jak na miasto studenckie przystało jest tutaj wiele barów, niektóre z nich są oceniane jako najlepsze w Wenezueli. Można w nich kupić piwo w kubełkach (10 butelek w każdym). Tak jest taniej i humor się szybciej poprawia. Nie ma w barach wielu turystów, dominują lokalni studenci. Przy dźwiękach "We will rock you" Queen bawią się dosyć drętwo, ale zaczynają szaleć jak tylko zabrzmi muzyka latynoska. Wszyscy tańczą parami i robią to absolutnie fantastycznie.  Dziewczyny, chłopaki, tańczą tak, jakby robili to od urodzenia. Lekkość i finezja ich ruchów robi ogromne wrażenie i wywołuje lekkie ukucie zazdrości.

Przez cały dzień, co 3 godziny w okolicy odzywa się dzwon zegarowy, wygrywający jakąś melodię. Za każdym razem towarzyszy mu pies, który od początku wyje do melodii dzwonu i robi to z bardzo dużym zaangażowaniem.

Jutro wyruszamy na pierwszą wycieczkę w Wenezueli, będziemy oglądać dzikie zwierzęta i błyskawice, które nie powodują grzmotów. Może być ciekawie.

środa, 16 marca 2011

Viva Wenezuela!

Tak jest, jestem w Wenezueli. Przyleciałem wczoraj do Caracas z przesiadką w Miami (prawie się spóźniłem na lot w Miami - zapomniałem o jednej, niewielkiej strefie czasowej, którą przekroczyłem na drodze z Kajmanów). Nie chciałem zostawać na noc w stolicy, więc wsiadłem do całonocnego autobusu do Meridy, skąd właśnie piszę.

Caracas to na pierwszy rzut oka jeden wielki slums. Mieszka tam 5 milionów ludzi, z czego większość w barakach pobudowanych jeden na drugim na zboczach wzgórz, na których rozłożone jest miasto. Kolejne baraki są w budowie. Wygląda to strasznie, niestety. Miasto jest cholernie niebezpieczne. Obejrzałem je jadąc taksówką z lotniska na terminal autobusowy i chwilowo nie mam ochoty eksplorować go bardziej. Może kiedyś, jak będę bardziej doświadczonym podróżnikiem. Przez całą drogę rozmawiałem z taksówkarzem. Przez półtora miesiąca przed podróżą uczyłem się hiszpańskiego, praktycznie codziennie miałem lekcje z Karoliną, moją nauczycielką, której wielkie dzięki za czas i wysiłek! Nie rozumiałem połowy tego co taksówkarz do mnie mówił, ale drugą połowę rozumiałem bardzo dobrze, wyglądało, jakbym rozumiał wszystko.

Na lotnisku i w mieście wszędzie widać plakaty i billboardy wychwalające tutejszy socjalizm oraz prezydenta Chaveza. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu jestem w naprawdę komunistycznym kraju.

Autobus do Meridy był bardzo wygodny, przystosowany do całonocnej podróży. Szerokie fotele rozkładały się prawie do poziomu, nie łamiąc jednocześnie kolan pasażerowi z tyłu. Jedyną wadą autobusu była panująca w nim temperatura. Przewodniki uprzedzają o tym, że z niewiadomych przyczyn kierowcy autobusów w całej Ameryce Południowej lubią ustawić klimatyzację na minimalną temperaturę i maksymalny nadmuch. W autobusie praktycznie panował mróz. Wyczytałem to wcześniej, więc na dworcu wbiłem się w długie spodnie, cięższe buty i polar. Nie pomyślałem o zimowej czapce, a byli tacy co pomyśleli. Podróż trwała około 15 godzin, dosyć przyjemnie spędzonych, chociaż przespałem pewnie z 5 z nich. Autobus się nad ranem zepsuł, ale udało się go naprawić (nie, żebym miał w tym jakiś udział - ani zepsuciu, ani naprawieniu). Po wschodzie słońca mogłem podziwiać wspaniałe widoki okolic, przez które przejeżdżaliśmy - góry porośnięte puszczą, albo kaktusami, rwące górskie potoki, pomimo pory suchej, fantastyczne krajobrazy.

Na dworcu w Meridzie zaczepił mnie gość, Niemiec, chcący mi zaoferować miejsce w hotelu. Na szczęście do tego właśnie hotelu się wybierałem, więc miałem od początku przewodnika. W hotelu (pasadzie tak naprawdę, czyli takim lokalnym pensjonacie) jest internet (z którego właśnie korzystam, łącze nie grzeszy prędkością, ale na bloga wystarczy), pralnia. Można tutaj kupić kilka wycieczek, z których skorzystam i wymienić pieniądze. Oficjalny, sztywny kurs Bolivara (tutejsza waluta), obowiązujący w bankach i bankomatach to 4.7 za dolara. Walutę można jednak kupić także na czarnym rynku, najlepiej za pośrednictwem hoteli. Można to zrobić także na lotnisku, ale jest bardzo duże ryzyko, że sprzedadzą fałszywie pieniądze. Wymieniłem zatem trochę dolarów w moim hotelu po kursie 7.7 za dolara. Robiąc tak można obniżyć koszty pobytu w Wenezueli prawie o połowę.

poniedziałek, 14 marca 2011

Ostatni dzień na Kajmanach

Dzisiaj jest mój ostatni dzień na Kajmanach. Przyleciałem wczesnym popołudniem, zatrzymałem się w tym samym hotelu co poprzednio i wyczekuję godziny 7 rano. Lecę do Caracas.

Dobrze mi było na Małym Kajmanie, nawet bardzo dobrze. Szkoda mi było stamtąd wyjeżdżać. Mała, spokojna, kameralna wyspa. Fantastyczne nurkowania a po południu pełen relaks. Czas spędzałem na czytaniu książek, pisaniu wspomnień - i tych publikowanych w Internecie i tych zupełnie prywatnych. Uwielbiam taki klimat.

W pierwszych dniach obawiałem się, że będę tam czuł się bardzo samotny. Zdecydowana większość gości to ludzie o wiele ode mnie starsi. Poza obsługą hotelu nie było prawie nikogo w moim wieku, przewijały się tylko pojedyncze osoby. Okazało się jednak dosyć szybko, że są to fantastyczni ludzie, z którymi można było pogadać na różne tematy, pożartować, obejrzeć wspólnie zdjęcia albo mecz koszykówki, posłuchać o ich podróżach (a niektórzy z nich zobaczyli kawał świata i nawodnego i podwodnego) i porozmawiać o moich planach. Fantastycznie spędzałem czas w ich towarzystwie.

Równie fantastyczna jak goście była obsługa hotelu. Młodzi ludzie z różnych zakątków świata (nikogo z Kajmanów i pojedyncze osoby ze Stanów), bardzo zadowoleni z tego, że są tam na miejscu, uwielbiający swoją pracę. Zresztą to widać po nich. Jeżeli ktoś kocha to co robi, to jego zaangażowanie jest pełne i naturalne. Pytałem ich, czy są zadowoleni z tego, że tam są (bo czasem, to co z zewnątrz może się wydawać rajem dla danej osoby rajem wcale nie musi być). Wszyscy odpowiadali, że są zachwyceni. Często nie czują nawet, że pracują. Spędzają bardzo miło czas w towarzystwie bardzo fajnych ludzi, od czasu do czasu nalewając im drinka albo podając piwo. Bardzo doceniam ludzi, którzy żyją swoją pasją, szukam tego w ludziach i na Małym Kajmanie to w nich znalazłem.

Wrócę tam kiedyś, tego jestem pewien.

niedziela, 13 marca 2011

Polowanie na Lionfish

Lionfish (nie znam polskiej nazwy, może nawet ona nie istnieje, ale w wolnym tłumaczeniu chodzi o rybę-lwa) jest dosyć ciekawą, ale niebezpieczną rybą. Niebezpieczna jest z dwóch powodów. Po pierwsze jej grzywa (której zawdzięcza nazwę) składa się ze swego rodzaju piór, wśród których znajdują się jadowite kolce. Jad jest śmiertelny dla człowieka, co czyni lionfish jedną z najniebezpieczniejszych ryb na świecie. Po drugie, lionfish jest w rejonach Karaibów szkodnikiem. Ryba pochodzi z Indonezji, do morza karaibskiego trafiła bezpośrednio z akwariów mieszkańców Florydy. Wyjadały im inne ryby, więc je ludzie wyrzucali do morza.

Ryba jest w tutejszych wodach obca, co ma dwie implikacje. Po pierwsze, małe ryby, nie wiedząc co to takiego jest, nie boją się tego i nie uciekają. Stanowią przez to zbyt łatwy w porównaniu do praw natury łup. Z drugiej strony większe ryby dla odmiany też nie wiedzą, czym jest lionfish, więc jej nie jedzą. Skutek tego jest taki, że szkodnik, którego dla własnej zguby nie boją się małe ryby, nie ma naturalnego zagrożenia w postaci większych ryb, więc rozmnaża się na potęgę.

Naukowcy, badający wody Karaibów zorientowali się w zagrożeniu i podjęli próby ograniczenia populacji lionfish'ów w tym rejonie. Z tego powodu na tą rybę można polować, nawet w obszarze parków narodowych. Polować oczywiście mogą tylko osoby do tego uprawnione, do których zaliczają się przede wszystkim lokalni dive masterzy. Organizują oni regularne polowania na szkodnika, ale także polują na niego w trakcie zwykłych nurkowań. Wykorzystują do tego małe włócznie, którymi przebijają ciało ryby. Co ciekawe, zabiwszy lionfisha karmią nim większe ryby, głównie grupery (okazuj się, że jad nie jest dla nich śmiertelny, chociaż pewnie ryba jest dla nich dosyć pikantna). Chcą je w ten sposób nauczyć, że lionfish jest dla nich rybą jadalną. W ten sposób w przyszłości grupery być może będą same polować na lionfishe i problem będzie rozwiązany. Póki co jednak muszą być w tym kierunku tresowane. Okazuje się zatem, że dzikie ryby można wytresować w tym kierunku, żeby zaczęły polować na inne podwodne zwierzęta. Póki co grupery jeszcze same nie polują na lionfishe i głównie jedzą zabite już wcześniej okazy, ale jeżeli gruper znajdzie się w okolicy szkodnika i człowiek wskaże mu palcem przepływającą obok lionfish, to gruper ją zaatakuje! Będzie wiedział, że mu pokazujesz jedzenie. Niebywałe.

Poniżej kilka ilustracji.

Lionfish:


Gruper

Lionfish nabijana na włócznię

Divemasterka, Dottie, polująca na lionfish. Dottie jest dosyć charakterystyczna. Pod wodą można ją poznać po żółtych płetwach.

Małe rybki walczące o szczątki lionfish

czwartek, 10 marca 2011

Na zachodzie bez zmian

Nurkowanie, odpoczynek, nuda. Aż się chce z kina wyjść. Gdyby tylko taka nuda doskwierała mi przez całe życie, nie narzekałbym.

Do tej pory nurkowałem w Egipcie, Meksyku i Belize. Każde z tych miejsc różni się od siebie i to bardzo. Morze czerwone pełne jest życia, bujnego, kolorowego. Łatwo jest spotkać ławicę kolorowych rybek, żółwia, rafa koralowa przypomina bardzo bujny ogród pełen różnorakich kwiatów. Nurkowania nie są bardzo głębokie (do ok . 20 metrów, chociaż można nurkować znacznie głębiej), dużo jest miejsc do snorkellingu (pływanie po powierzchni wody w masce, płetwach i z rurką i podziwianie podwodnego świata kilka metrów pod sobą). Trudniej spotkać jest dużą rybę - rekina, płaszczkę, choć oczywiście i takie zwierzęta tu występują. W Meksyku i Belize rafa jest inna, brunatna, prawie wyłącznie jednokolorowa, jednak formacje, które tworzy - ściany, kaniony są zapierające dech w piersiach. Pływając w tych rejonach ma się wrażenie, że porusza się po powierzchni zupełnie innej planety, inaczej ukształtowanej, ale jakże fascynującej. Z lupą trzeba by szukać tam ławic kolorowych rybek, ale już lupa nie jest potrzebna, żeby zobaczyć rekina, a jeszcze częściej kilka a nawet kilkanaście na raz. Co kilka nurkowań spotyka się również żółwie, płaszczki, mureny, barakudy.

Kajmany są jakby połączeniem obu tych miejsc. Mały Kajman leży wzdłuż wielkiej ściany rafy koralowej, formacje skalne i rafowe są niesamowite. Niczym nie da się zastąpić uczucia nurkowania wzdłuż ściany rafy, 20 metrów pod powierzchnią wody, kiedy ściana spada w dół pionowo na głębokość 1 800 metrów! Prawdziwy wielki błękit. Podobnie jak w Meksyku i Belize, często można spotkać tutaj rekina (prawie każde nurkowanie, choć zazwyczaj spotykamy pojedyncze sztuki), żółwia, barakudę, murenę. Poza dużymi zwierzętami roi się tutaj od mniejszych, bajecznie kolorowych okazów i całkiem sporych ławic. Każde nurkowanie jest niesamowitym przeżyciem. To tak jak z safari (albo z pudełkiem czekoladek), nigdy nie wiesz, co Ci się trafi. Najczęściej jednak za każdym razem trafia się coś innego. I to jest w nurkowaniu najwspanialsze. Spotykam tutaj ludzi, którzy nurkują od ponad 30 lat a na Małym Kajmanie od 9. Oni również wychodzą z wody z uśmiechem na ustach i zdaniem "wow, ale fantastyczne nurkowanie". Ci ludzie nurkowali też w wielu innych miejscach na świecie. Ich zdaniem nurkowania w Indonezji, Tajlandii, Malezji są jeszcze zupełnie inne. O tym przekonam się dopiero za kilka miesięcy.

Jest jeszcze jedna różnica pomiędzy moimi aktualnymi i poprzednimi nurkowaniami. Na łódce jest kilkanaście osób. Gdyby nie liczyć mnie i dive masterów (przewodników), to średnia wieku wynosiłaby około sześćdziesięciu lat. Tak jest nurkuję z sześćdziesięciolatkami (jest parę starszych osób) i do pięt im nie dorastam jeśli chodzi o umiejętności i doświadczenie. Jest taka para, która z trudnością porusza się po pokładzie, z trudem zakłada i zdejmuje ekwipunek, bo to ciężkie, dodreptuje na krawędź łodzi i skacze do wody. Pod wodą schodzą na dwadzieścia kilka metrów, i z każdym metrem ubywa im lat. Coś niesamowitego, dowód na to, że wiek nie jest żadnym ograniczeniem.

Ogromne słowa uznania należą się bazie nurkowej, która pracuje przy moim hotelu. Jest to bez wątpienia najlepiej zorganizowana baza, w jakiej do tej pory nurkowałem. Wszystko jest punktualnie, na czas, ale bez zbytniego napięcia. Faktem jest, że nurkowie też są bardzo zdyscyplinowani, jeszcze nikt się nie spóźnił na łódkę, a wypływamy codziennie o 8.15 rano. Poza fantastyczną organizacją panuje tu doskonała atmosfera. Pracownicy są bardzo zaangażowani i bardzo sympatyczni. Stanowią jedną wielką rodzinę. Nie jest to tylko wynik moich obserwacji, sami o tym mówią. Poza tym żyją w raju i o tym też mówią. Dzisiaj wieczorem pogadałem sobie z Ronem, jednym z naszych dive masterów. Ron jest Szkotem, ma ponad 45 lat (ile dokładnie, nie wiem), od 10 lat pracuje tutaj na wyspie, niestety do końca roku musi z niej wyjechać, bo prawo imigracyjne nie pozwala mu dłużej tutaj zostać (choć oczywiście na jego miejsce przyjedzie jakiś inny obcokrajowiec). W wieku 34 lat rzucił swoją firmę budowlaną i wyjechał. W Australii zrobił kursy nurkowe do poziomu instruktora i dostał tam swoją pierwszą pracę. Teraz pracuje tutaj. Mówi, że każdy dzień jest dla niego fantastyczny, jest zachwycony swoim życiem. Teraz musi wyjechać, ale z pewnością dostanie pracę jako instruktor w jakimś innym pięknym zakątku świata.

Poniżej kilka kolejnych zdjęć podwodnego świata z opisami.

Kolejny rekin, tym razem bliżej niż poprzednie:

Konik morski, bardzo rzadkie i maleńkie zwierzę (to pomarańczowe coś):

Krab, kilkadziesiąt centymetrów średnicy. To zdjęcie nie jest do góry nogami.

Homar. Gigantyczny, korpus z 70 cm długości, czułki prawie drugie tyle. Miłośnicy owoców morza chyba nie do końca wiedzą, jak wyglądają ich smakołyki za życia. Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, żeby owoców morza nie jeść - nie dość, że nie mają smaku, to jeszcze paskudne są.

Tutejsza forma węgorza. Rzadko spotykany:

Po prostu żółw: