Kraje

sobota, 20 sierpnia 2011

Koniec podróży

Moja podróż dookoła świata dobiegła końca. Wróciłem do Polski dokładnie 6 miesięcy po jej opuszczeniu. Jeszcze rok temu nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek będzie mi dane taką podróż odbyć. Niezbadane są jednak wyroki boskie i dzięki temu życie jest tak ekscytujące.

W trakcie podróży odwiedziłem 12 krajów i 4 kontynenty (ok, Indonezja nie leży na kontynencie azjatyckim, ale można ją do tego kręgu krajów zaliczyć). Spotkałem masę fantastycznych ludzi. Część tych znajomości trwała dzień dwa, podróżowaliśmy wspólnie w autobusie, lub spaliśmy w jednym hostelu, miło spędziliśmy czas i pewnie nigdy w życiu się już nie zobaczymy. Inne znajomości zamieniły się w przyjaźnie, które mam nadzieję potrwają lata. Zawsze zastrościłem mojej kuzynce Ani, że ma znajomych praktycznie na całym świecie. Teraz i ja mogę się pochwalić taką grupą kolegów i koleżanek – checie pojechać do Singapuru? Świetnie, mam tam koleżankę. Planujecie odwiedzić Barcelonę? Edu z pewnością Was po niej z przyjemnością oprowadzi. Wybieracie się do Holandii, Niemiec, Nowej Zelandii, Chile, USA, Kanady, Indonezji, Autralii, na Kajmany? Dajcie znać, polecę Wam kogoś na miejscu. Albo nie, po prostu tam z Wami polecę.

Zobaczyłem fantastyczne miejsca. Ciężko wymienić te, które najbardziej mi się podobały. Zacząłem od Nowego Jorku, w którym byłem zakochany już wcześniej. Przeżyłem fantastyczny tydzień an Kajmanach. Zobaczylem fantastyczne wodospady w Wenezueli i Argentynie. Pojechałem na największą pustynię solną na świecie w Boliwi, oglądałem zachód słońca na Atacamie, wszedłem na Machu Picchu, z opadniętą szczęką objechałem południową wyspę Nowej Zelandii oglądając takie cuda natury jak Punakaki, czy Milford Sound. Nurkowałem na Wielkiej Rafie Koralowej i zdobyłem stopień Divemastera na Bali.

Dzięki, że ze mną byliście przez te sześć miesięcy, czytaliście moje posty, komentowaliście, dawaliście motywację do tego, żeby pisać. Dzięki tej motywacji (szczególnie jednej, najbardziej wytrwałej fanki mojego bloga  ) dzisiaj piszę tego ostatniego posta, kończąc relację z najwspanialszej przygody w moim życiu.

Podróż dookoła świata uświadomiła mi przede wszystkim jedno. Po pół roku jeżdżenia wokół globu wiem, jak drobny ułamek tego świata zobaczyłem, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia. Wiem, że na tym nie poprzestanę. Pora zacząć myśleć o kolejnej podróży.

piątek, 19 sierpnia 2011

Bajki kłamią

Oglądaliście bajkę pt. Flinstone'owie? Pamiętacie jak Fred i Barney hamowali rozpędzony samochód bosymi stopami po asfalcie? G**no prawda, nie da się tak...

Ale wszystko po kolei. W środę, 3 sierpnia zaliczyłem ostatnią umiejętność nurkową, którą musiałem opanować, żeby zostać Divemasterem. Wcześniej zdałem już oba egzaminy teoretyczne i zostały mi tylko dwa testy pływackie - 400 metrów stylem dowolnym i 800 metrów w płetwach. Postanowiłem, że tego dnia wypełnię wszystko, zaliczę oba testy i zostanę DMem. Testy były dosyć męczące, szczególnie dlatego, że podchodziłem do nich jeden po drugim. 800 metrów w płetwach było dodatkowo potwornie nudne, bo płynie się w kółko po basenie przez kilkanaście minut gapiąc się w dno. No, ale około godziny 18 zakończyłem drugi test i tym samym zostałem oficjalnie Divemasterem. Moje marzenie się spełniło, plan został wykonany. Następnego dnia nie musiałem już niczego zaliczać ani się uczyć, mogłem normalnie jak człowiek ponurkować.

Przyszedł zatem następny dzień, poranek. Wyjechałem z bazy z kolegą na jego skuterze, bo swój zostawiłem dwa dni wcześniej wieczorem przy barze, nie chcąc wracać po dwóch piwach - w końcu jestem odpowiedzialnym kierowcą skutera. Zatrzymaliśmy się przy barze, gdzie przesiadłem się na swoją maszynę. Kilkaset metrów dalej , jadąc za jakimś innym motorem niefortunnie przyhamowałem i straciłem panowanie nad swoim skuterem. Wywróciłem się na lewy bok, uderzając o asfalt najpierw lewą stopą a potem resztą mojego delikatnego ciała. Zapomniałem chyba dodać, że jechałem boso, całkiem boso.

Oczywiście miałem masę argumentów dowodzących, że jeżdżenie boso wcale nie było głupim pomysłem - wszyscy jeździli boso, z bazy do łódki był tylko krótki kawałek, etc. Tyle tylko, że to nie inni a ja leżałem teraz na asfalcie trzymając się za porządnie rozszarpaną lewą stopę. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, kiedy zobaczyłem moją otwartą ranę i przycisnąłem jeden płat oderwanego ciała do reszty była następująca: "ciekawe, czy trudno się żyje bez dużego palca u lewej stopy, w czym to tak naprawdę może przeszkadzać...". Wiem, nie brzmi to przyjemnie, ale tak właśnie pomyślałem. Zaraz za mną zatrzymał się Rakhmad, kolega, z którym jechałem najpierw na jego skuterze. Zdjęliśmy obaj nasze koszulki i zawinęliśmy mocno stopę, żeby zatrzymać krwotok (w gruncie rzeczy aż tak bardzo nie krwawiło). Wsiedliśmy na skuter Rakhmada i pojechaliśmy z powrotem do bazy. Tam wsadzili mnie w samochód i zawieźli do szpitala.

Szpital był niesamowity - życzyłbym sobie, żeby takie szpitale były na każdym roku w Polsce. Nowoczesny sprzęt, miły i wykwalifikowany personel (z tym akurat w Polsce nie mamy problemu, coś o tym wiem :) ). Niestety to nie jest standard indonezyjskich placówek służby zdrowia - to szpital zbudowany typowo dla turystów, których ubezpieczyciele nie mają wyjścia, muszą płacić. Tubylców nie stać na taki luksus. Mój pobyt w szpitalu trwał pięć godzin - najpierw przez dwie godziny czyścili i opatrywali moje mniejsze rany (stopa była najpoważniejsza, ale pozdzierałem też kolana, łokieć i brzuch), potem przez półtorej czyścili z drobinek asfaltu ranę na stopie, w końcu przez ostatnie 90 minut stopę szyli. Założyli mi łącznie około 30 szwów - część wewnątrz rany, 18 na zewnątrz.

Wiedziałem już, że z dalszego nurkowania nici. Pozostało pytanie, co w ogóle z dalszym podróżowaniem. W planach miałem jeszcze kilka krajów w południowo-wschodniej Azji. Lekarze powiedzieli, że wygojenie zajmie mi od tygodnia do dwóch. Rana była jednak poważna a nie chciałem wylądować w Tajlandii z niedogojoną poszarpaną stopą. Podjąłem zatem decyzję, że wracam do Polski. Wiedziałem, że potrzebuję trochę czasu, żeby dojść do siebie na tyle przynajmniej, żeby wytrzymać kilkunastogodzinny lot powrotny. Kupiłem bilet na dwa tygodnie po wypadku. Nie było odwrotu, wracałem do kraju dokładnie 6 miesięcy po jego opuszczeniu.

Kolejny tydzień spędziłem w łóżku - żeby wytrzymać musiałem leżeć cały czas ze stopą podniesioną do góry. Opuszczenie stopy na dół prowadziło do silnego bólu - te kilka wizyt dziennie w łazience było nie lada wyzwaniem. Bardzo pomogli mi znajomi z BSB - szczególnie Edu, który przynosił mi jedzenie, zabawiał mnie rozmową, pomagał mi zmieniać opatrunki. W ostatnim tygodniu mogłem już opuścić mój pokój hotelowy, ale i tak większość czasu spędzałem w pozycji siedzącej.

18 sierpnia wsiadłem w samolot powrotny do Polski i po kilkunastu godzinach wylądowałem w Warszawie.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Dzień z życia nurka

Każdy doskonale wie, jak wygląda dzień z życia zawodowego nurka. Śpi do południa, idzie nurkować, pod dwóch, trzech nurkowaniach idzie na obiad a wieczorem na piwo z kumplami i laskami w bikini (jak dobrze popiją to i kumple są w bikini). Jak w każdym stereotypie jest w tym trochę prawdy, ale jak w każdym, niewiele.

Kurs na divemastera nie nazywa się właściwie kursem, a praktyką, ponieważ nie ogranicza się tylko do nurkowań szkoleniowych i nauki teorii, ale także obejmuje normalną pracę w bazie nurkowej. Przekonałem się zatem na własnej skórze, jakie rajskie życie prowadzi zawodowy nurek.

Budziłem się zwykle około godziny 5.30 (no tak, do południa było jeszcze trochę czasu), ponieważ najpóźniej o 6.15 trzeba było już być w bazie. O tej godzinie było tam już jak w ulu - wszyscy wynosili sprzęt z magazynu do samochodów, biegali w te i wewte nosząc aluminiowe butle z powietrzem, basy z ołowianym balastem i torby z pozostałym sprzętem. O 6.30 briefing - szef bazy podsumowywał, co nas czeka tego dnia i potwierdzał, że wszystko jest przygotowane. Po briefingu była w końcu chwila na zjedzenie śniadania. Jedna osoba ruszała do pobliskiej budki, w której sprzedawano lokalne wypieki, ryż smażony z warzywami i inne lokalne przysmaki. Siadaliśmy razem i spożywaliśmy pożywne śniadanie.

Już koło 7.30 zaczynali się pojawiać goście, czyli tacy nurkowie, jakimi sami do niedawna jeszcze byliśmy. Gościom trzeba było przygotować coś do picia, zabawić ich rozmową i upewnić się, że mają cały niezbędny do nurkowania sprzęt i że podpisali wszystkie dokumenty, w których zrzekają się jakichkolwiek roszczeń wobec bazy nurkowej. Niestety, taka jest praktyka nurkowania na całym świecie, to nurek odpowiada sam za siebie i za swoje bezpieczeństwo. Powodem tego jest głównie fakt, że najwięcej wypadków wynika nie z zaniedbań bazy nurkowej lub wadliwego sprzętu, ale z niewłaściwego zachowania nurka, a to kontroluje tylko i wyłącznie nurek. Baza nie może i nie chce brać za to odpowiedzialności.

Mniej więcej pół godziny później wszyscy byli gotowi do wyruszenia. Kandydaci na DMów czasem jechali na nurki razem z gośćmi a czasem tylko we własnej grupie. Dojazd na miejsce nurkowe zajmował zwykle około 2-3 godzin (miejsca są porozrzucane praktycznie po całej wyspie, więc dotarcie do nich chwile zajmuje). W kilku miejscach nurkuje się z brzegu (Tulamben, Amed), w innych z łódki (Nusa Penida, Padang Bai). Jednego dnia nurkuje się dwa lub trzy razy. Po pierwszym lub drugim nurku jedliśmy lunch i schodziliśmy znowu pod wodę. Do bazy wracaliśmy po południu.

Po powrocie trzeba było zająć się całym sprzętem - trzeba go było zliczyć, umyć i oddać do magazynu. Dopiero po umyciu całego sprzętu można było spokojnie usiąść i... zacząć się uczyć. Tak, późne popołudnia poświęcaliśmy głównie na naukę teorii nurkowej, z której mieliśmy mieć dwa egzaminy. Dzień ostatecznie kończył się po godzinie 18. Jakby nie liczyć, w pracy spędzaliśmy po 12 godzin dziennie przez 6 dni w tygodniu, ale wrażenie było zupełnie inne niż gdybym siedział ten cały czas przy biurku starając się, żeby właściciel korporacji zarobił dzięki mnie jeszcze więcej pieniędzy.

Po zakończonym dniu w bazie większość pracowników udawała się wspólnie na kolacje. Wsiadaliśmy wszyscy na nasze skutery i jechaliśmy na Night Market, gdzie można było kupić najtańsze i najlepsze jedzenie na wyspie. Przygotowywane na miejscu szaszłyki, mięsa z warzywami, soki owocowe, czy czekoladowy chleb stanowiły wspaniałe zwieńczenie ciężkiego dnia pracy. Po kolacji czasem udawaliśmy się jeszcze na piwo ale częściej do hotelu kontynuować naukę. Wiele czasu na to nie było, bo najpóźniej o 10 warto było iść spać - w końcu następny dzień też miał się zacząć o 5.30

środa, 20 lipca 2011

Szkolenie, szkolenie

Zanim rozpocząłem kurs na divemastera musiałem zdobyć jeszcze dwa poziomy certyfikacji – Rescue Diver (czyli po polsku nurek – ratownik) oraz kurs pierwszej pomocy. Oba kursy były bardzo intersujące – Rescue był skoncentrowany na sytuacjach problemowych, które mogą wystąpić w trakcie nurkowania, kurs pierwszej pomocy dotyczył zaś wszystkich sytuacji, w których taką pomoc trzeba zapewnić.

Kurs Rescue jest dosyć ekscytujący, przepełniony pewną dawką adrenaliny – w końcu ćwiczy się cały czas sytuacje awaryjne, w których trzeba prawidłowo i szybko zareagować. Przez większość kursu ma się zatem do czynienia z nurkami zmęczonymi, spanikowanymi albo wręcz nieprzytomnymi (moje ulubione ćwiczenie, to wyciąganie nieprzytomnego nurka spod wody na powierzchnię). Role „ofiar” grają oczywiście instruktorzy albo divematerzy, którzy chyba lubią ten kurs, bo zwykle dosyć mocno się angażują. Jeżeli zatem nurek ma być spanikowany, to taki faktycznie jest – rzuca się po powierzchni wody, stara się złapać osobę, która próbuje mu pomóc, wdrapać się na nią, co często kończy się zatopieniem nurka ratownika (z racji tego, że jest nurkiem zatopienie go nie stanowi jednak większego problemu a jeżeli takowy stanowi, to chyba nurek na ratownika się jeszcze nie nadaje).

Umiejętności, które zdobywa się na kursie Rescue są szalenie ważne i zwiększają poczucie pewności siebie w wodzie. Stanowią także pewne wyzwanie, bo dla przykładu w tym samym czasie trzeba nieprzytomnego nurka holować w kierunku łodzi, podtrzymywać mu cały czas głowę jedną ręką ponad powierzchnią wody, drugą ręką pozbywać się całego jego ewkipunku (za wyjątkiem pianki, czyli kombinezonu) i jednocześnie aplikować sztuczne oddychanie metodą usta-usta w odstępach dokładnie pięciosekundowych. Zadanie nie jest łatwe, ale jak z każdym wyzwanie, prawidłowe jego wykonanie przynosi sporo satysfakcji.

Po dwóch dniach kursu Rescue i jednym pierwszej pomocy przyszedł czas na rozpoczęcie programu Divemastera. W Blue Season Bali nie ma określonej daty rozpoczęcia kursu, można go zacząć każdego dnia. Program ułożony jest w cykle dwutygodniowe, w trakcie których „przerabia się” wszystkie umiejętności, które divemaster musi opanować. Zwykle po dwóch cyklach, czyli czterech tygodniach kandydat jest w stanie opanować każdą z nich, uzyskać zaliczenie i upragniony certyfikat, który stanowi pierwszy stopień zawodowstwa w branży nurkowej.

Rolą divematera w bazie nurkowej jest bycie przewodnikiem, pomoc przy kursach i wykonywanie różnych zadań związanych z eksploracją miejsc nurkowych (opisywanie, przeszukiwanie, etc.). Kandydaci uczą się zatem takich umiejętności, jak organizowanie logistyki wyprawy nurkowej, przewodzenie grupie pod wodą, przeprowadzanie akcji poszukiwawczej pod wodą, rozwiązywanie problemów, które mogą wystąpić w trakcie nurkowania. Uczą się także jak uczyć, bo choć nie są pełnoprawnymi instruktorami, to jednak umiejętności powinni mieć praktycznie na takim samym poziomie. Powinni potrafić pokazać swojemu kursantowi każdą umiejętność nurkową i pomóc im w pokonwaniu wszelkich trudności.

Cały kurs jest jedną wielką przyjemnością, każdy jego element stanowi przyjemne wyzwanie, z jednym jedynym wyjątkiem – tworzenie map miejsc nurkowych. To także leży w obowiązkach divemastera, który powinien potrafić nowe miejsce pod wodą obmierzyć, zapisać każdy istotny element i punkt odniesienia (instruktorzy zwracali uwagę, żeby nie traktować ryb jako punktów odniesienia, ponieważ mają one zwyczaj zmieniać swoje miejsce pobytu dosyć regularnie), zbadać głębokości i odległości pomiędzy nimi i już na powierzchni nanieść wszystko na kartkę papieru aby stworzyć estetyczną i użyteczną mapę. Wszystko fajnie, tylko pojawia się problem z aspektem estetyki i użyteczności. Naszym zadaniem było stworzyć mapę wraku amerykańskiego statku transportowego z drugiej Wojny Światowej USS Liberty. Mapy większości kursantów miały wiele mocnych stron – ładne kolory, czcionka, którą napisany był tytuł, rysunek całej wyspy Bali z lokalizacją miejsca nurkowego, lokalizację toalet i parkingu. Miały też w większości jedną słabą cechę – mapę samego wraku. Mój rysunek wraku (praktycznie był to rysunek techniczny zgodny z wszystkimi pomiarami) został uznany zgodnie przez grono instruktorskie za piękną wizualizację wieloryba...

Przez cztery tygodnie wszyscy sumiennie wykonywaliśmy kolejne zadania, szukaliśmy, ratowaliśmy, prowadziliśmy, uczyliśmy się uczyć, nosiliśmy butle i uczyliśmy się teorii (aby dostać certyfikat trzeba zdać także 2 egzaminy teoretyczne). Co z tego wynikło? Czy udało mi się zostać dajwmajstrem? O tym jeszcze napiszę...

niedziela, 10 lipca 2011

Bali - najdłuższy przystanek w podróży

Mój przylot na Bali opóźnił się o ponad tydzień. Jak być może pamiętacie planowałem przylecieć do Indonezji prosto z Nowej Zelandii z jednodniowym postojem w Australii. Los chciał jednak, aby mój pobyt w kraju kangurów potrwał dłużej. Wylądowałem zatem w Denpasar 9 lipca i choć byłem biedniejszy o parę dobrych dolarów wydanych na nurkowanie na wielkiej rafie koralowej, to wzbogaciłem się o bardzo konkretny plan - przyleciałem na Bali, żeby zrobić kurs na Divemastera. Moje wcześniejsze plany pobytu na tej indonezyjskiej wyspie obejmowały co prawda również nurkowanie, ale nie przewidywały żadnych dodatkowych kursów. Cóż, najwspanialsze w samodzielnej podróży jest to, że plany można zmieniać dowolnie i w każdej chwili.

W momencie wyjścia z samolotu do hali przylotów międzynarodowego lotniska w Denpasar, stolicy Bali, poczułem, że znowu jestem w kraju mocno egzotycznym. Poprzednim razem czułem się tak w Boliwii dwa miesiące wcześniej. Chile było krajem znacznie bardziej rozwiniętym, choć wciąż latynoskim, a Nowa Zelandia i Australia to już zupełnie inna bajka. Indonezja była szansą na zaznanie odrobiny prawdziwej egzotyki - gorący, parny klimat, ludzie o zupełnie innym wyglądzie, innej karnacji niż Ci, których do tej pory spotykałem na swojej drodze a przede wszystkim o innej kulturze. Muszę przyznać, że z szansy zaznania prawdziwej egzotyki w trakcie mojego pobytu na Bali jednak nie skorzystałem - pierwsze cztery tygodnie spędziłem w całości pod wodą, ostatnie dwa w łóżku. Nie zmienia to jednak faktu, że pobyt na wyspie był jednym z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu.

Będąc jeszcze w Australii zarezerwowałem miesięczny kurs w bazie nurkowej Blue Season Bali. Research (to takie nowe, polskie słówko), który zrobiłem w Internecie wskazywał na to, że jest to najlepszy wybór. Od samego początku baza sprawiała wrażenie profesjonalnej - wyczerpujące informacje na stronie, bardzo szybki i precyzyjny kontakt mailowy. Na lotnisku czekał na mnie kierowca z pakietem dokumentów i informacji na temat wyspy, bazy i nurkowania i zawiózł mnie do hotelu, w którym miałem spędzić kolejne 6 tygodni. Już następnego dnia miałem zacząć szkolenia - najpierw z ratownictwa nurkowego a potem kurs na divemastera.

Blue Season jest prowadzone głównie przez Anglików - z Anglii pochodzą dwaj współwłaściciele (trzecia współwłaścicielka jest Japonką), większość instruktorów to również Brytyjczycy. Poza Anglikami w bazie pracują i odbywają praktyki ludzie z całego świata - Japończycy, Hindusi, Malezyjczycy, Szwedzi, Niemcy, Australijczycy, Polacy (tu mam na myśli oczywiście siebie :) ), Hiszpanie, Amerykanie, Włosi, Singapurczycy i pewnie przedstawiciele jeszcze innych narodowości, o których już teraz nie pamiętam. To jest właśnie wspaniałe i w podróżowaniu i w nurkowaniu - grupy tworzą ludzie z bardzo różnych krajów i kultur a łączy ich wspólna pasja. Dzięki temu znajdują wspólny język i uwierzcie mi, rzadko kiedy dochodzi między nimi do sporów, czy konfliktów.

Ludzie, którzy tam pracują są bardzo otwarci na nowe znajomości. Zresztą, nie mają innego wyjścia bo praktycznie prawie każdego dnia przyjeżdża ktoś nowy na kilkutygodniowe szkolenie a wyjeżdża ktoś, z kim już zdążyli się zaprzyjaźnić. Zaczynam poznawać ludzi, z którymi spędzę najbliższe tygodnie. Tych osób jest bardzo wiele, ale wspomnę o trójce, która była dla mnie szczególna. Edu, Hiszpan, który przez większość moich nurkowań będzie moim buddym. Wygląda jak jeden z trzech muszkieterów (wiem, oni byli Francuzami, ale tak właśnie wygląda) i jest jednym z najśmieszniejszych ludzi na świecie. Jai, a dokładnie Mitrunjai, Hindus, który postanowił rzucić karierę programisty komputerowego dla nurkowania. Rzucił ją jeszcze zanim zaczął w ogóle nurkować... Jai zmienił moje postrzeganie Hindusów, którzy nie byli delikatnie mówiąc moim ulubionym narodem. Wreszcie Mandy, prowadząca nasz kurs, absolutna i totalna wariatka i najlepszy instruktor, jakiego w życiu spotkałem.

Pobyt zapowiadał się fantastycznie - nurkowanie w egzotycznym kraju w gronie bardzo fajnych ludzi. Muszę przyznać, że po prawie pięciu miesiącach podróżowania zatęskniłem za pobytem przez dłuższy czas w jednym miejscu i w gronie tych samych ludzi. Poznawanie nowych osób jest bardzo fajne, ale jeżeli te znajomości trwają jeden, dwa dni, bo potem rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę, to zaczyna się tęsknić za jakąś minimalną chociaż stabilizacją, za poczuciem przynależności. Bali otwierało przede mną szansę na taką właśnie chwilową stabilizację.

Edu

Jai

Mandy

piątek, 8 lipca 2011

Liveaboard

Wypłynęliśmy z portu o 8 rano. Do pokonania mieliśmy około 80 kilometrów, celem była zewnętrzna krawędź Wielkiej Rafy Koralowej. Łódka, którą płynęliśmy była przystosowana do tego typu rejsów - kajuty z miejscami dla ponad 30 osób, pokład z cały sprzętem nurkowym, kompresor do napełniania butli powietrzem, kuchnia z zapasem jedzenia i picia na 3 dni, duża sala, która służyła za salon, jadalnie i miejsce prowadzenia wykładów teoretycznych. Na łódce było nas ponad 20 osób, w tym sześcioro członków załogi. Większość uczestników rejsu to kursanci, którzy mieli się właśnie po raz pierwszy w życiu zanurzyć w pełnym sprzęcie pod wodę. Pozostałe kilka osób to certyfikowani nurkowie, ja byłem jedyną osobą robiącą kurs AOWD. Przez trzy kolejne dni mieliśmy odbyć 11 nurkowań, z czego 5 dla mnie miały być nurkowaniami szkoleniowymi.

Dopłynięcie do krawędzi rafy, gdzie mieliśmy zanurkować po raz pierwszy zajęło nam 4 godziny i było bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Region Cairns był przez ostatnie kilka dni nawiedzany przez burze i choć pogoda się uspokajała, to jednak wiatr jeszcze dmuchał z szybkością około 25-30 węzłów (ok. 50 km/h). Łódź bujała się więc bardzo mocno po falach, starając się je przecinać w drodze do swojego celu. Dosyć szybko kolejni pasażerowie wychodzili na tylny pokład i wpatrywali się w horyzont starając się opanować chorobę morską. Część ludzi choroba dotknęła bardzo mocno, pozostałym udało się opanować nudności, choć zwykle wymagało to wejścia w swoisty stan medytacji i przeczekania całego rejsu w jednej pozycji na pokładzie, ograniczając jakąkolwiek aktywność. Po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce i łódka, przycumowana do boi nieco się uspokoiła. Przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali, nurkowanie.

Przez trzy dni pobytu na łodzi wykonaliśmy 11 nurkowań - po 4 pierwszego i drugiego a 3 ostatniego dnia. Po raz pierwszy w życiu nurkowałem zupełnie bez przewodnika, tylko w ramach swojego "buddy teamu". Wszyscy certyfikowani nurkowie na łodzi podróżowali w parach, więc przyłączyłem się do Marii i Sepha, pary bardzo sympatycznych Kanadyjczyków. Seph był w Australii już od ponad roku, na zmianę pracował na farmach i podróżował, Maria dołączyła do niego na kilka miesięcy i za parę tygodni miała wrócić do Kanady. Nurkowanie bez prowadzącego grupę divemastera nie różni się z jednej strony tak bardzo od nurkowania z nim. Jeżeli jest się w miarę doświadczonym i opanowanym pod wodą, to po prostu płynie się oglądając kolejne korale i ryby. Problem pojawia się, kiedy trzeba wrócić do łódki. Do tego trzeba opanować sztukę podwodnej nawigacji, która wymaga pewnego doświadczenia i ćwiczeń. Alternatywą do dobrej nawigacji jest umiejętność przepłynięcia kilkudziesięciu lub kilkuset metrów na powierzchni po zakończeniu nurka, kiedy okazuje się, że łódka nie jest do końca w tym miejscu, w którym się jej spodziewaliśmy.

Z niechęcią muszę przyznać, że nurkowania w Australii nie należały do najbardziej spektakularnych w moim życiu. Uwielbiam nurkować i każda możliwość przebywania pod wodą i doświadczania świata w taki sposób sprawia mi radość i satysfakcję, ale z punktu widzenia tego, co pod wodą można zobaczyć Wielka Rafa nie zrobiła na mnie Wielkiego Wrażenia. Głównym problemem przez pierwsze dni była bardzo słaba widoczność. Fale, które umilały nam podróż łódką w kierunku rafy, wzburzyły dno i ograniczyły ją raptem do kilku metrów. Dla mnie, przyzwyczajonego do przejrzystej wody Morza Czerwonego lub Karaibów było to lekkim szokiem. Wraz z uspakajającym się wiatrem poprawiała się także widoczność i na koniec mojego nurkowania na tym kontynencie osiągnęła już poziom ponad 20 metrów, jednak nie pozwoliło to Australii wyprzedzić innych krajów w moim rankingu najlepszych miejsc nurkowych.

Trochę narzekam na australijską rafę, ale nie oznacza to, że nurkowanie tam jest pozbawione wszelkich wrażeń. Jednym z najbardziej niesamowitych momentów w mojej karierze nurka było spotkanie z dwumetrowej długości żółwiem w trakcie jednego z nocnych nurkowań. Żółw miał na imię Brian i przed zejściem pod wodę zostaliśmy poinstruowani, gdzie go szukać. Płynąc w ciemności i oświetlając sobie drogę latarką natrafiłem na całkiem sporą i dosyć ciekawą rybę, która z nieznanych mi przyczyn leżała na kamieniu na boku i się nie ruszała. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się tej dziwnej rybie okazało się, że jest to prawa przednia łapa Briana! Brian był naprawdę gigantyczny, spał sobie spokojnie pod półką skalną i nie przejmował się trójką dziwnie ubranych stworzeń wypuszczających masę bąbelków i zaburzających ciemność nocy.

Trzydniowy rejs nurkowy, który czasem przyjmuje nazwę nurkowego safari to bardzo ciekawe doświadczenie. Rytm życia układa się pod dyktando nurkowań. Pobudka o 5.30 tak, aby najpóźniej o 6 być już pod wodą. O tej porze ryby są jeszcze dosyć aktywne po nocnym żerowaniu i te, które prowadzą nocny tryb życia nie zdążyły się jeszcze poukrywać. Wyjście z wody, śniadanie, odpoczynek i koło 11 kolejne nurkowanie. Wkładamy piankę, która przez te 3 godziny nie zdążyła się jeszcze dobrze wysuszyć i schodzimy pod wodę. Po drugim nurkowaniu zaczynamy czuć lekkie zmęczenie. Organizm ludzki nie jest przystosowany do życia pod wodą, do podlegania tak wysokiemu ciśnieniu i oddychania sprzężonym powietrzem. 3 godziny przerwy nie wystarczą do tego, aby cały zgromadzony w tkankach azot wydostał się przez płuca na zewnątrz organizmu. Po drugim nurkowaniu czuje się już zmęczenie. Kolejne 3 godziny przerwy, które cechuje już mniejsza aktywność niż rano. W trakcie tej przerwy jemy lunch. Po południu ubieramy się ponownie w cały sprzęt i idziemy nurkować, już trzeci raz w ciągu dnia. Wychodzimy po godzinie i niewiele mówiąc udajemy się na kolejną przerwę. Następne godziny przepływają już w swoistym letargu, drzemce w pozycji siedzącej z głową zwisającą nad stołem. Po 20 przygotowujemy się do ostatniego tego dnia, tym razem nocnego nurkowania. O tej porze wieje już solidny wiatr i wkładanie pianki, które nie miały szansy w ciągu dnia wyschnąć robi się naprawdę nieprzyjemne. Jedyny motywujący element tych przygotowań jest taki, że wiemy doskonale, że o tej porze pod wodą jest znacznie cieplej i przyjemniej niż na pokładzie, więc chcemy jak najszybciej do niej zejść. Wychodzimy po niecałej godzinie, przebieramy się i praktycznie bez słowa idziemy spać. Organizm nie ma siły na nic innego, oczekuje tylko porządnego odpoczynku. Następnego dnia o 6 rano przecież znowu będzie poddawany tym przyjemnym torturom.

Safari na krawędzi Wielkiej Rafy było bardzo fajnym przeżyciem. Doświadczyłem zupełnie innego rytmu dnia, poświęconego tylko jednemu celowi - nurkowaniu. W Australii byłem jeszcze przez kilka dni. Po safari zrobiłem sobie dzień przerwy od podwodnych przygód, po czym jeszcze przez 3 dni wypływałem na jednodniowe rejsy nurkowe. W głowie wtedy miałem już jednak tylko jedną myśl - nurkowanie będzie moim życiem przez kolejny miesiąc. Zdecydowałem się ostatecznie zrobić kurs na divemastera na Bali. Wybrałem szkołę nurkową - Blue Season Bali w miejscowości Sanur, potwierdziłem z nimi mój przylot i z niecierpliwością czekałem na to doświadczenie. Miałem podnieść znacznie swoje umiejętności i jednocześnie zobaczyć, jak wygląda życie zawodowego nurka od kuchni. Kto wie, może właśnie zaczynałem nową ścieżkę kariery.

czwartek, 30 czerwca 2011

Przygotowania do nurków

Po przylocie do Cairns znalazłem miejsce w hostelu przy Waterfroncie (taka nadmorska promenada) i od razu zacząłem realizować mój cel - poszedłem szukać bazy nurkowej, z którą spędzę kilka kolejnych dni.

Dosyć szybko okazało się, że znalezienie odpowiedniej oferty nie będzie problemem - w Cairns działały dziesiątki baz gotowych spełnić najskrytsze podwodne marzenia. Miałem upatrzonych kilka firm, które cieszyły się bardzo dobrą reputacją, pozostało tylko dokonać wyboru. Wiedziałem, że na nurkowaniu chcę spędzić praktycznie cały kolejny tydzień. Pierwotnie planowałem wybierać się na jednodniowe wypady na krawędź rafy (najlepsze miejsca są właśnie na krawędzi rafy, oddalone od brzegu o około 70-80 km), jednak przeglądając oferty w agencji turystycznej zacząłem rozważać wypłynięcie na tzw. liveaboard, czyli kilkudniowy rejs z noclegami na łodzi. O dziwo liveaboard okazał się być korzystniejszy cenowo od wyjazdów codziennych i choć za nurki w Australii trzeba naprawdę słono płacić ostatecznie wybrałem właśnie 3 dni na oceanie z Pro Dive Cairns.

Szukając odpowiedniej oferty bazy nurkowej zacząłem także rozważać podniesienie swoich kwalifikacji i zrobienie zaawansowanego kursu nurkowego. W tym obszarze istniał pewien drobny problem, który musiałem rozwiązać. Otóż do momentu mojego przyjazdu do Australii byłem nurkiem certyfikowanym przez CMAS,organizację założoną we Francji i dosyć popularną w Europie. Jakość kształcenia CMAS jest oceniana dosyć wysoko, jednak problem z tą organizacją jest taki, że ciężko się w jej ramach certyfikować poza Europą. Co innego PADI, najpopularniejsza chyba organizacja nurkowa na świecie, która w każdym zakątku ma swoje bazy i swoich instruktorów. Ci, którzy nurkują wiedzą, że między zwolennikami CMAS i PADI toczy się odwieczna kłótnia, podobna do dyskusji o wyższości szkoły otwockiej nad falenicką. Będąc w Australii nie miałem jednak większego wyboru - jeżeli chciałem podnieść swój poziom certyfikacji, to musiałem to zrobić w ramach PADI. Potwierdziłem zatem z bazą, że uznają mój pierwszy poziom certyfikacji CMAS i pozwolą mi od razu robić AOWD (Advanced Open Water Diver) i zarezerwowałem kurs, który miałem przebyć w trakcie trzydniowego liveabordu. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że własnie rozpoczynam okres bardzo intensywnego szkolenia nurkowego, które półtora miesiąca później skończy się na Bali zdobyciem stopnia Divemastera.

środa, 29 czerwca 2011

Australia - nie tylko przelotem

Po kilku godzinach lotu z Christchurch wylądowałem w Brisbane w Australii. To kolejny kraj i jednocześnie kontynent na mojej trasie. Pierwotnie planowałem tam spędzić około miesiąca, zwiedzając ten wielki kraj i nurkując na Wielkiej Rafie Koralowej. W trakcie podróży jednak mój budżet kurczył się w szybszym od założonego tempie, więc i Australia, która jest krajem drogim, wypadła z mojej trasy. Nie ukrywam, że szkoda mi było z pobytu tam zrezygnować, szczególnie, że naprawdę chciałem doświadczyć nurkowania na największej rafie na kuli ziemskiej. Ostatecznie zdecydowałem jednak, że tym razem nie mogę sobie pozwolić na długi pobyt. Australia miała być tylko jednodniowym przystankiem na drodze do Indonezji. Następnego ranka miałem wsiąść do samolotu lecącego na Bali. Los chciał jednak inaczej.

Poprzedniego wieczoru, kiedy czekałem w Christchurch na samolot do Brisbane dostałem telefon od e-sky.pl, gdzie zwykle rezerwowałem loty, że mój bilet z Australii na Bali nie został potwierdzony, więc tym samolotem nie będę mógł polecieć. Postanowiłem wtedy, że znajdę nowy lot będąc już w Australii. Brak potwierdzenia stanowił pewną trudność, ale także wywołał lekkie poczucie ulgi. Nikt, kogo o to pytałem, nie znał kanadyjskich linii charterowych Voyage Arilines, więc może lepiej, że nie dane mi było nimi lecieć.

Poszukiwanie nowego połączenia, którym mógłbym odlecieć na Bali jeszcze tego samego, a najpóźniej następnego dnia okazało się nie lada problemem. Połączenia, owszem, były, ale w cenach kilkakrotnie przekraczających mój budżet na ten lot. Przyczyna była prosta - w Australii trwał właśnie sezon urlopowy i najlepsze połączenia zostały zarezerwowane miesiące wcześniej. Najbliższy lot w rozsądnej cenie był dopiero za 6 dni. Wiedziałem zatem, że przynajmniej przez tydzień będę musiał zostać na tym kontynencie.

Konieczność zmiany planów nie zmartwiła mnie. W końcu nic na to nie mogłem poradzić, więc pozostało mi taki stan rzeczy zaakceptować i wyciągnąć z niego tak dużo pozytywów, jak to możliwe. Pozytyw z konieczności pozostania w Australii przez około tydzień był przynajmniej jeden i zupełnie oczywisty - będę miał czas, żeby ponurkować! Tak, miałem ominąć Australię, żeby oszczędzać pieniądze na dalszą podróż, ale to przecież los chciał, żebym tam został! A skoro już muszę zostać, to grzechem by było nie zobaczyć rafy z bliska. Przekonany, że to zrządzenie losu usprawiedliwia wydanie dodatkowych pieniędzy na kilka dni nurkowania, zarezerwowałem bilet na następny dzień do Cairns, najpopularniejszego miejsca nurkowego w Australii.

Najpiękniejszy kraj świata

Nowa Zelandia to zdecydowanie fantastyczny kraj i absolutnie godny odwiedzenia, dla wielu osób jest to nawet główny cel emigracji. Co takiego przyciąga ludzi do tego odległego zakątka świata? Myślę, że jest to w miarę jasne po tym wszystkim co do tej pory napisałem w postach na tym blogu, ale postaram się to jakoś podsumować.

W Nowej Zelandii urzekają przede wszystkim krajobrazy. Sąsiadują tutaj ze sobą zielone równiny, góry pokryte lasami i zupełnie skaliste, pokryte śniegiem. To tutaj spomiędzy drzew lasu deszczowego wyrasta jedenastokilometrowy lodowiec a morze wdziera się fiordami w głąb wyspy (a może to ląd wdziera się fiordami w morze?). To także tutaj znaleźć można unikalne zjawiska geologiczne, takie jak widoczny na powierzchni uskok tektoniczny, niebywałych kształtów Pancake Rocks czy też Moeraki Boulders. Jako całość jest to zdecydowanie najpiękniejszy kraj, jaki do tej pory widziałem. W innych krajach są miejsca zapierające dech w piersiach - Angell Falls, Machu Picchu, Iguazu, Salar de Uyuni, ale w Nowej Zelandii a szczególnie na Południowej Wyspie takie miejsca spotyka się praktycznie codziennie. Żadne z nich być może nie równa się z wymienionymi przeze mnie powyżej perłami Ameryki Południowej, ale ich ogrom powoduje, że póki co dla mnie Nowa Zelandia jest najpiękniejszym krajem świata.

Poza wspaniałymi krajobrazami kraj przyciąga także swoją doskonałą organizacją turystyki. W każdym mieście można znaleźć centrum informacyjne i-Site, w którym nie tylko zdobędziemy bardzo dokładną wiedzę na temat tego, co warto w poszczególnych częściach kraju odwiedzić, ale także dokonamy wszystkich potrzebnych rezerwacji - od hoteli, przez autobusy, promy po rezerwację poszczególnych aktywności czy wycieczek. Do tego właśnie wszystkie możliwe aktywności od w pełni relaksujących po te, od których adrenalina aż kipi w żyłach. W kraju można ponadto nurkować, żeglować, jeździć na nartach, co się komu zamarzy.

Kraj jest niestety bardzo drogi, może nie aż tak jak np. Kajmany, ale nie da się po nim podróżować naprawdę tanio (tak jak po Ameryce Południowej czy Azji), a już na pewno nie samemu. Drogie jest jedzenie (a nie bardzo rozwiązaniem dla pojedynczego podróżnika jest gotowanie), nie można podzielić kosztów wynajęcia samochodu (a jest to zdecydowanie najlepszy sposób poruszania się po kraju, więc się na niego zdecydowałem), wszystkie wycieczki czy aktywności to wydatek minimum 100 dolarów a często znacznie więcej. Oczywiście warto te pieniądze wydać, ale wiele w portfelu nie zostanie.

Nowa Zelandia to nie jest tylko cel przyjazdów turystów z całego świata, to także miejsce emigracji. Ludność całego kraju nie przekracza 5 milionów, ale różnorodność i wielokulturowość jest niesamowita. Czasami, szczególnie w dużych miastach czułem się jakbym był w centrum Azji, a nie w kraju należącym do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Ludzi przyciąga tutaj z jednej strony wysoki standard życia (nie da się ukryć, Nowa Zelandia to bogaty kraj) a z drugiej bardzo spokojny tryb życia. Ludzie są tutaj spokojni, zdystansowani, zrelaksowani, zupełnie inaczej niż w wiecznie zapracowanych i dążących do ciągłego podnoszenia efektywności Stanach Zjednoczonych. Jedyne, co tutaj nie rozpieszcza to pogoda, która potrafi być bardzo ładna, ale także może solidnie dać w kość, no i trzęsienia ziemi.

Jak widać Nowa Zelandia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Z czystym sercem mogę polecić wszystkim podróżnikom. Naprawdę warto odłożyć trochę więcej pieniędzy i spędzić więcej czasu w samolocie. Skarby, które tutaj znajdziecie pozostawia niezapomniane i nieporównywalne z niczym wspomnienia.

wtorek, 28 czerwca 2011

Ostatnie dni w Nowej Zelandii

Queenstown był moim ostatnim większym przystankiem na południowej wyspie, stamtąd zacząłem się kierować w kierunku Christchurch, skąd planowałem odlecieć do Australii. Christchurch znajduje się na wschodnim wybrzeżu, więc aby się tam dostać postanowiłem najpierw pojechać na wschód do miejscowości Dunedin, skąd droga prowadzi wzdłuż morza kilkaset kilometrów na północ do miasta, z którego miałem opuścić Nową Zelandię.

Dunedin jest średniej wielkości miastem uniwersyteckim, znanym również z przylegającego do niego półwyspu, na którym można oglądać stada dziko żyjących pingwinów. Droga na koniec półwyspu jest bardzo malownicza, prowadzi wzdłuż ładnej zatoki, przy czym jezdnia znajduje się niewiele ponad poziomem wody. Niestety po dojechaniu na miejsce okazało się, że pingwiny owszem żyją dziko, ale do miejsca, w którym można je obserwować można się dostać tylko z wycieczką, która kosztuje 50 dolarów. Uznałem, że wycieczka nie jest warta swojej ceny, więc pozostało mi tylko nacieszyć oczy ładnymi krajobrazami, za które nie trzeba było płacić.








W drodze z Dunedin do Christchurch zatrzymałem się jeszcze w jednym miejscu, żeby zobaczyć Moeraki Boulders, czyli duże okrągłe głazy porozrzucane na plaży. Bardzo chciałem przyjechać to miejsce, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Niemniej jednak widok ciekawy, więc dzielę się zdjęciami.







Wczesnym wieczorem dojechałem do Christchurch. Oddałem samochód do wypożyczalni i poszedłem na lotnisko. Mój samolot miał być dopiero o 6 rano, ale postanowiłem nie szukać żadnego hostelu i spędzić noc w hali odlotów. Okazało się, że na taki pomysł wpadło kilkadziesiąt osób, dzięki czemu nie czułem się wcale samotny. Doczekałem o kilku kawach do godziny 4 rano, po czym udałem się w kierunku bramek wylotowych. Dwa dni wcześniej zarezerwowałem dwa bilety lotnicze - jeden z Nowej Zelandii do Australii (do Brisbane) a kolejny następnego dnia z Australii na Bali. Z powodu wysokich kosztów postanowiłem nie zostawać w Australii, chociaż bardzo kusiło mnie nurkowanie na wielkiej rafie koralowej. Czekając w nocy na lot do Australii dostałem telefon z informacją, że linia lotnicza nie potwierdziła mojego lotu na Bali, w związku z czym nie dojdzie on do skutku. Postanowiłem się tym nie przejmować i rozwiązać sytuację po przylocie do Brisbane.

O godzinie 6 rano wsiadłem do samolotu i odleciałem z Nowej Zelandii.

sobota, 25 czerwca 2011

Zatoka Milforda - Milford Sound

Milford Sound, czyli Zatoka Milforda jest uważana za jeden z najpiękniejszych zakątków Nowej Zelandii. Znajduje się w południowo - zachodniej części kraju, cztery godziny jazdy autobusem z Queenstown. Zatoka jest niczym innym jak fiordem, czyli polodowcową doliną wcinającą się w wody morza Tasmana. Widzicie, że faktycznie w Nowej Zelandii jest wszystko - góry, lasy zwykłe i deszczowe, doliny, lodowce, a fiordy z ręki jedzą.

Sama podróż do Milford Sound jest bardzo interesująca. Można tam pojechać wynajętym samochodem, ale droga jest wąska, kręta, śliska i do tego często zamknięta ze względu na schodzące od czasu do czasu lawiny. Lepiej zatem kupić w agencji wycieczkę, usiąść wygodnie przy oknie autobusu i podziwiać wspaniałe krajobrazy w drodze do zatoki. Faktycznie jest co podziwiać, bo krajobrazy są po prostu bajeczne.









Po dojechaniu do Milford Sound przesiadamy się na prom, którym przez dwie godziny będziemy płynąć wzdłuż fiordu aż do otwartego morza i z powrotem. Rejs jest trudny do opisania słowami. Pasmo wody wije się pomiędzy stromymi, ale porośniętymi lasem wzgórzami. Niezliczona liczba zakrętów, każdy sprawia wrażenie jakby już za nim znajdowało się ujście do morza. Widok po prostu fantastyczny. Nie będę opisywał, zamieszczam zdjęcia, które choć w maleńkiej części oddadzą piękno tego miejsca.







piątek, 24 czerwca 2011

W pięknej krainie sportów ekstremalnych

Kiedy rozmawiałem na temat moich wojaży z innymi podróżnikami i mówiłem o tym, że jednym z kolejnych krajów na mojej trasie będzie Nowa Zelandia spotykałem się zawsze z tą samą reakcją - "fantastycznie, Nowa Zelandia to najlepsze na świecie miejsce do uprawiania różnych aktywności, szczególnie sportów ekstremalnych". Kiedy już byłem tutaj w kraju, wszyscy mówili "jedź do Queenstown, to pięknie położone miasteczko i najlepsze miejsce do uprawiania sportów ekstremalnych".

No więc przyjechałem. Bogiem a prawdą przyciągnęła mnie tutaj bardziej wizja pięknych krajobrazów niż ekstremalnych aktywności, których nie jestem wielkim fanem - dużo uczyłem się na studiach statystyki i wiem, że poza prawdopodobieństwem wystąpienia negatywnego zdarzenia trzeba także wziąć pod uwagę wysokość jego konsekwencji. Choć zatem wiem, że prawdopodobieństwo tego, że np. spadochron się nie otworzy jest bardzo niskie, to jednak wolałbym się nie znaleźć w sytuacji, w której faktycznie to się zdarzy. Ok, dramatyzuje i to potężnie, ale postanowiłem sobie kiedyś, że zanim zdecyduję się na skok ze spadochronem lub na bungee to się solidnie przebadam, żeby mieć pewność, że w trakcie tego spadania nic mi w sercu ani w mózgu nie strzeli.

Faktycznie, Queenstown jest stolicą aktywności i sportów ekstremalnych. Można tutaj robić wszystko - skakać ze spadochronem, na bungee, pływać superszybkimi motorówkami, uprawiać white water rafting (spływ pontonem po wzburzonej górskiej rzece), canyoning (spływ po nieco mniej wzburzonej górskiej rzece, ale za to bez pontonu, wpław), latać na lotni i paralotni, jeździć na quadach czy jeździć motocyklami i samochodami terenowymi. Na niektóre z tych aktywności się nie zdecyduję, na kilka innych jest teraz w NZ za zimno (zaczyna się właśnie astronomiczna zima - rafting i canyoning odpadają), pozostaje mi do rozważenia motorówka, paralotnia i 4WD (4 wheel drive, czyli jazda samochodem terenowym), ale o tym za chwilę.

Queenstown to bardzo ładna miejscowość, malowniczo położona nad jeziorem Wakatipu. Polodowcowy charakter jeziora powoduje, że jest ono bardzo głębokie - na większości swojej powierzchni ma ponad 400 metrów głębokości. Z brzegów jeziora wyrastają góry, które w tym momencie powinny być pokryte dosyć grubą warstwą śniegu. Niestety, ku rozpaczy większość osób przebywających aktualnie w Queenstown, śniegu, pomimo początku kalendarzowej zimy brak. Wszyscy (prawie) przyjechali tutaj na rozpoczęcie sezonu zimowego, ponieważ Queenstown jest głównym nowozelandzkim kurortem narciarskim. Miasto przypomina bardzo alpejskie wioski, choć jest większe, zamieszkane na stałe przez kilkanaście tysięcy osób. W trakcie sezonu ta liczba oczywiście się podwaja. Ulice i deptaki pełne są restauracji, barów i sklepów ze sprzętem narciarskim i odzieżą zimową. Połowa ludzi przyjechała tutaj na zimowe wakacje, druga połowa do tymczasowej pracy.





Ja jestem chyba jedyną osobą, która nie przyjechała tutaj na narty i która wcale nie rozpacza z powodu braku śniegu. Temperatura oscyluje wokół zera, czasami schodząc poniżej tego poziomu, przez co pomimo założenia wszystkich ciepłych ubrań jakie posiadam (polar, jesienna kurtka przeciwdeszczowa, czapka, rękawiczki) jest mi momentami chłodno. Zrobiwszy w recepcji mojego hostelu rekonesans na temat możliwych aktywności udałem się w pierwsze popołudnie do agencji organizującej wycieczki samochodem terenowym po miejscach, w których kręcono Władcę Pierścieni. Będąc wielkim fanem zarówno książki jak i filmu (czytałem i oglądałem kilka razy, przeczytam i obejrzę jeszcze na pewno wielokrotnie) chciałem zobaczyć i rozpoznać przynajmniej kilka takich lokalizacji. Wycieczkę zaczęliśmy od wjechania na jedną z gór i oglądania z tej perspektywy okolicznych krajobrazów (w tym tych ujętych we Władcy), po czym pojechaliśmy nad rzekę, gdzie zaczął się prawdziwy off-road. Gunter, nasz szalony kierowca ewidentnie czerpał radość z jazdy po rzece (nie wzdłuż rzeki a przez rzekę) i ostrych podjazdów.


Na zdjęciu poniżej, lewy brzeg jeziora to szlak, którym mieszkańcy Rohanu uciekali do Helm's Deep ("Dwie wieże")

Z tego wzgórza po środku Aragorn spadł do rzeki po walce z orkami (także "Dwie wieże")

Anduina, stoję dokładnie w miejscu, gdzie znajdowały się wielkie posągi dawnych królów na obu brzegach rzeki ("Drużyna pierścienia")

Jazda samochodem terenowym była zdecydowanie bardzo fajnym przeżyciem (niestety jechałem tylko w roli pasażera), ale to nie jedyna możliwość lekko ekstremalnej przejażdżki, którą daje ten region. Poza jazdą po wertepach po lesie można się także przepłynąć super szybką motorówką lawirującą pomiędzy skałami dosyć wąskiego kanionu. Motorówka porusza się z prędkością około 80km/h, co nie robi specjalnego wrażenia w samochodzie, ale podnosi lekko włoski na karku jeżeli z taką prędkością mija się skały kanionu w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Niestety w trakcie jazdy motorówką nie udało mi się zrobić żadnych zdjęć (głównie z powodu pędu powietrza i zalewającej od czasu do czasu łódkę wody), zrobiłem jedno w trakcie jednej z przerw.


Nad tymże samym kanionem znajduje się kilka mostów, z których ludzie skaczą na bungee. Ja się nie zdecydowałem na taki skok, ale uwieczniłem inne osoby (przyjmując w duchu, że to prawie tak jakbym sam skakał).




Pomimo tego, że nie zdecydowałem się na skok na bungee albo ze spadochronem, to jednak pociągała mnie wysokość, chciałem zaznać adrenaliny związanej z nią związanej. Taką możliwość dawał mi lot na paralotni. Wydawał się jednocześnie ekscytujący i w miarę bezpieczny - żadnych nagłych przeciążeń a i wysokość mniejsza niż przy spadochronie. Zarezerwowałem sobie zatem miejsce i udałem kolejką gondolową na szczyt wzgórza, z którego startują loty. Lot na paralotni ma jednak ograniczenie wagowe i tak w przypadku osób o dużej wadze (do których się zaliczam) do wystartowania potrzebny jest wiatr wiejący z odpowiedniego kierunku. Niestety w dzień, w który udałem się na gore wiatru nie było, więc nie pozwolono mi lecieć. Paralotniarze polecili mi jednak zjawić się następnego dnia rano, bo może zacznie wiać. Następny dzień był moim ostatnim w Queenstown, więc to była jedyna szansa na lot. Na szczęście na wzgórzu wiało wystarczająco mocno, żeby unieść w powietrze mnie razem z moim tandem pilotem. Przypięliśmy się zatem do czasy paralotni (wygląda jak normalny spadochron), zaczęliśmy zbiegać ze wzgórza i pokonując opór powietrza nabieranego przez czaszę unieśliśmy się powoli w powietrze. Kilka razy zatoczyliśmy kółko nad szczytem, żeby nabrać wysokości, po czym skierowaliśmy się nad miasto. Wrażenie było fantastyczne, lecieliśmy kilkaset metrów nad budynkami z widokiem na jezioro, szybowaliśmy tak przez kilkanaście minut aż w końcu spokojnie wylądowaliśmy na przeznaczonym do tego boisku.






poniedziałek, 20 czerwca 2011

Epoka lodowcowa

Po kilku dniach podziwiania wspaniałych krajobrazów zachodniego wybrzeża przyszedł czas na odrobinę przygody. Z tą przygodą nie ma co przesadzać, nie poszedłem sam bez jedzenia przez dżunglę (wszystkim, którzy mają ochotę zacząć się o mnie trochę bardziej martwić polecam książkę pt. „Into the Wild” Johna Krakauera, mocna lektura, jest też film pod tym samym tytułem), wybrałem się za to na wycieczkę na lodowiec.

Na zachodnim wybrzeżu znajdują się dwa lodowce – Franciszka Józefa i Foxa. Znajdują się w odległości kilkunastu kilometrów od siebie i po obu można chodzić. Wszyscy, których spotkałem polecali mi jednak wizytę na tym pierwszym, imienia austriackiego cesarza. Tak, lodowiec Franciszka Józefa został nazwany na jego cześć (choć sam FJ chyba nigdy tutaj nie dotarł), a tak naprawdę na cześć jego długiej, białej brody. Odkrył go dla Europy austriacki podróżnik Haas, który do tej pory wszystko co napotkał nazywał skromnie własnym nazwiskiem (jest rzeka Haas, miasto, wybrzeże, góra, wszystko) do czasu, jak kilkunastokilometrowej długości lodow y język nie wywołał u niego skojarzenia z bujną brodą cesarza.

Dzisiaj lodowiec ma 11 km długości i od ponad miesiąca intensywnie topnieje. Nic w tym dziwnego, gdyż Nowa Zelandia doświadcza właśnie najcieplejszej zimy od początku pomiarów (nie, żeby było jakoś wybitnie gorąco, ale temperatury są o jakieś 10 stopni wyższe niż powinny być i do tej pory nie spadł śnieg). Wycieczkę na lodowiec można odbyć tylko i wyłącznie w towarzystwie przewodnika wykupując odpowiedni pakiet w agencji zlokalizowanej w miejscowości o zaskakującej nazwie Franz Josef. Przed wycieczką dostajemy ekwipunek (skarpety, buty, raki, czyli stalowe kolce zakładane na podeszwy, kurtkę wodoodporną), krótkie przeszkolenie i ruszamy w drogę.

Lodowiec znajduje się w potężnej i robiącej wrażenie dolinie, wypływa spomiędzy dwóch gór. Z dna doliny widać tylko mniej więcej 1/3 jego długości, ale i tak sprawia wrażenie wielkiego. W ciągu dnia pokonamy zaledwie 1-1,5 km w jego głąb, ale zajmie nam to łącznie ok 6 godzin (tam i z powrotem). Lodowiec cały czas się zmienia, dzisiaj istniejące przejścia i jaskinie za kilka dni a najpóźniej tygodni rozpuszczą się, powstaną za to inne w innej części lodowca. Cały czas istnieje ryzyko odłamania się brył lodu, które często podtrzymują zwały głazów. Dlatego właśnie po lodowcu można chodzić tylko i wyłącznie w towarzystwie przewodnika. Przewodnicy są bardzo doświadczeni i doskonale wiedzą, które ścieżki są bezpieczne (sami je wytyczyli i sprawdzili), a które ryzykowne. Za przewodnikiem należy podążać dosłownie po jego śladach, ponieważ zboczenie o pół metra w jedną lub drugą stronę może oznaczać ryzyko wpadnięcia w jakąś niewidoczną z powierzchni, a głęboką na wiele metrów szczelinę. Chodząc po lodowcu przechodzimy przez jaskinie, szczeliny, wspinamy się. Wszystko to jest możliwe tylko dzięki rakom, które mamy nogach. Bez tych mocnych, stalowych kolców poruszanie się po twardym lodzie byłoby nierealne. Z rakami jednak trzeba uważać, bo łatwo zachaczyć nimi o nogawkę, buta, poszarpać wszystko i się wywalić.

Lodowiec robi potężne wrażenie. Ogromna bryła lodu, po której można chodzić, ale właściwie nie wiadomo, co dokładnie jest pod nogami - czy warstwa sięgająca aż dna doliny, czy kilka metrów lodu ponad jakąś jaskinią. Widok jest niesamowity - zarówno w głąb lodowca, jak i w stronę doliny, która szczególnie w trakcie powrotu przy powoli zachodzącym słońcu wygląda bajecznie.






niedziela, 19 czerwca 2011

Zachodnie wybrzeże, czyli krajobrazy jak z bajki

Opuściłem północną część wyspy południowej i ruszyłem w kierunku zachodniego wybrzeża. Droga prowadząca wzdłuż wybrzeża jest uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Byłem w stanie w to uwierzyć i się nie zawiodłem.

Celem mojej podróży tego dnia była miejscowość Punakaiki, znana z tzw. Pancake Rocks (o nich za chwilę). Po drodze miałem jednak zobaczyć kilka innych miejsc. Pierwszym z nich był najdłuższy most wiszący Nowej Zelandii. Nie jest on jakoś wybitnie długi, ale nigdy wcześniej po takim moście nie chodziłem, więc i ten stanowił dla mnie pewne wyzwanie. Most prowadzi na niewielką wysepkę na rzece, która swego czasu służyła jako miejsce poszukiwania złota. Trwało to do 1929 roku, kiedy trzęsienie ziemi o sile 7,8 stopnia udowodniło, że dokładnie przez wysepkę prowadzi przerwa pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi – pacyficzną i australijską. Wskutek trzęsienia ziemi na wyspie wytworzył się uskok o różnicy poziomów 4,5 metra. Dokładnie pod tym uskokiem stykają się płyty. Dokładnie po tym styku sobie spacerowałem.





Zachodnie wybrzeże okazało się faktycznie niesamowite. Właściwie cała podróż jest jedną, długą wycieczką krajoznawczą. Co chwilę można się zatrzymać i podziwiać widoki, których jeszcze nie dane mi było oglądać. Zdjęcia nie są w stanie oddać piękna tego wybrzeża, ale załączam kilka dla przykładu.







Późnym popołudniem dotarłem do Punakaiki, gdzie znajdują się sławne Pancake Rocks, czyli w wolnym tłumaczeniu „skały naleśnikowe”. Nazwa brzmi głupio, przyznaję, ale jest dla niej wytłumaczenie. Skały składają się z cienkich wartsw położonych jedna na drugiej, które sprawiają wrażenie kilku wielkich stert naleśników. Widok tych skał jest niesamowity, robią one ogromne wrażenie, które jest jeszcze potęgowane przez potworną moc oceanu rozbijającego fale o kamienie. Pancake rocks widziałem dwa razy – raz wczoraj po południu i raz dzisiaj rano (tak, tak, dzisiaj rano, co znaczy, że publikując tego posta wychodzę na prostą i nie mam już żadnych zaległości). Wczoraj po południu był odpływ, dzisiaj rano natomiast przypływ. Różnica pływów w tym rejonie świata wynosi od 4,5 do 6 metrów (mówię tutaj o różnicy poziomów, a nie odległości – efekt jest tego taki, że na wybrzeżu, na którym są plaże a nie klify wydłużają się one o kilkaset metrów!) co ma duże znaczenie w przypadku Pancake Rocks. Otóż jednym z fenomenów jest tzw. Blowhole (w tłumaczeniu dmuchana dziura, brzmi to zupełnie nonsensownie, zostanę przy wersji angielskiej), czyli swego rodzaju tunel pod głazami, który przy odpowiednio dużej fali powoduje wyrzucenie ogromnej ilości wody w powietrze, czemu towarzyszy potworny huk. Blowhole, który widać na zdjęciach ma średnicę około 20 metrów, podobnej wysokości jest słup wody przez niego wyrzucany. Miejsce jest zupełnie magiczne – kształty, kolory i niesamowita potęga oceanu.










Blowhole wygląda natomiast tak:





Resztę dnia spędziłem na podróży w kierunku lodowca Franciszka Józefa, na który jutro idę na wycieczkę. Po drodze zobaczyłem jeszcze kilka fantastycznych krajobrazów.