Kraje

piątek, 24 czerwca 2011

W pięknej krainie sportów ekstremalnych

Kiedy rozmawiałem na temat moich wojaży z innymi podróżnikami i mówiłem o tym, że jednym z kolejnych krajów na mojej trasie będzie Nowa Zelandia spotykałem się zawsze z tą samą reakcją - "fantastycznie, Nowa Zelandia to najlepsze na świecie miejsce do uprawiania różnych aktywności, szczególnie sportów ekstremalnych". Kiedy już byłem tutaj w kraju, wszyscy mówili "jedź do Queenstown, to pięknie położone miasteczko i najlepsze miejsce do uprawiania sportów ekstremalnych".

No więc przyjechałem. Bogiem a prawdą przyciągnęła mnie tutaj bardziej wizja pięknych krajobrazów niż ekstremalnych aktywności, których nie jestem wielkim fanem - dużo uczyłem się na studiach statystyki i wiem, że poza prawdopodobieństwem wystąpienia negatywnego zdarzenia trzeba także wziąć pod uwagę wysokość jego konsekwencji. Choć zatem wiem, że prawdopodobieństwo tego, że np. spadochron się nie otworzy jest bardzo niskie, to jednak wolałbym się nie znaleźć w sytuacji, w której faktycznie to się zdarzy. Ok, dramatyzuje i to potężnie, ale postanowiłem sobie kiedyś, że zanim zdecyduję się na skok ze spadochronem lub na bungee to się solidnie przebadam, żeby mieć pewność, że w trakcie tego spadania nic mi w sercu ani w mózgu nie strzeli.

Faktycznie, Queenstown jest stolicą aktywności i sportów ekstremalnych. Można tutaj robić wszystko - skakać ze spadochronem, na bungee, pływać superszybkimi motorówkami, uprawiać white water rafting (spływ pontonem po wzburzonej górskiej rzece), canyoning (spływ po nieco mniej wzburzonej górskiej rzece, ale za to bez pontonu, wpław), latać na lotni i paralotni, jeździć na quadach czy jeździć motocyklami i samochodami terenowymi. Na niektóre z tych aktywności się nie zdecyduję, na kilka innych jest teraz w NZ za zimno (zaczyna się właśnie astronomiczna zima - rafting i canyoning odpadają), pozostaje mi do rozważenia motorówka, paralotnia i 4WD (4 wheel drive, czyli jazda samochodem terenowym), ale o tym za chwilę.

Queenstown to bardzo ładna miejscowość, malowniczo położona nad jeziorem Wakatipu. Polodowcowy charakter jeziora powoduje, że jest ono bardzo głębokie - na większości swojej powierzchni ma ponad 400 metrów głębokości. Z brzegów jeziora wyrastają góry, które w tym momencie powinny być pokryte dosyć grubą warstwą śniegu. Niestety, ku rozpaczy większość osób przebywających aktualnie w Queenstown, śniegu, pomimo początku kalendarzowej zimy brak. Wszyscy (prawie) przyjechali tutaj na rozpoczęcie sezonu zimowego, ponieważ Queenstown jest głównym nowozelandzkim kurortem narciarskim. Miasto przypomina bardzo alpejskie wioski, choć jest większe, zamieszkane na stałe przez kilkanaście tysięcy osób. W trakcie sezonu ta liczba oczywiście się podwaja. Ulice i deptaki pełne są restauracji, barów i sklepów ze sprzętem narciarskim i odzieżą zimową. Połowa ludzi przyjechała tutaj na zimowe wakacje, druga połowa do tymczasowej pracy.





Ja jestem chyba jedyną osobą, która nie przyjechała tutaj na narty i która wcale nie rozpacza z powodu braku śniegu. Temperatura oscyluje wokół zera, czasami schodząc poniżej tego poziomu, przez co pomimo założenia wszystkich ciepłych ubrań jakie posiadam (polar, jesienna kurtka przeciwdeszczowa, czapka, rękawiczki) jest mi momentami chłodno. Zrobiwszy w recepcji mojego hostelu rekonesans na temat możliwych aktywności udałem się w pierwsze popołudnie do agencji organizującej wycieczki samochodem terenowym po miejscach, w których kręcono Władcę Pierścieni. Będąc wielkim fanem zarówno książki jak i filmu (czytałem i oglądałem kilka razy, przeczytam i obejrzę jeszcze na pewno wielokrotnie) chciałem zobaczyć i rozpoznać przynajmniej kilka takich lokalizacji. Wycieczkę zaczęliśmy od wjechania na jedną z gór i oglądania z tej perspektywy okolicznych krajobrazów (w tym tych ujętych we Władcy), po czym pojechaliśmy nad rzekę, gdzie zaczął się prawdziwy off-road. Gunter, nasz szalony kierowca ewidentnie czerpał radość z jazdy po rzece (nie wzdłuż rzeki a przez rzekę) i ostrych podjazdów.


Na zdjęciu poniżej, lewy brzeg jeziora to szlak, którym mieszkańcy Rohanu uciekali do Helm's Deep ("Dwie wieże")

Z tego wzgórza po środku Aragorn spadł do rzeki po walce z orkami (także "Dwie wieże")

Anduina, stoję dokładnie w miejscu, gdzie znajdowały się wielkie posągi dawnych królów na obu brzegach rzeki ("Drużyna pierścienia")

Jazda samochodem terenowym była zdecydowanie bardzo fajnym przeżyciem (niestety jechałem tylko w roli pasażera), ale to nie jedyna możliwość lekko ekstremalnej przejażdżki, którą daje ten region. Poza jazdą po wertepach po lesie można się także przepłynąć super szybką motorówką lawirującą pomiędzy skałami dosyć wąskiego kanionu. Motorówka porusza się z prędkością około 80km/h, co nie robi specjalnego wrażenia w samochodzie, ale podnosi lekko włoski na karku jeżeli z taką prędkością mija się skały kanionu w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Niestety w trakcie jazdy motorówką nie udało mi się zrobić żadnych zdjęć (głównie z powodu pędu powietrza i zalewającej od czasu do czasu łódkę wody), zrobiłem jedno w trakcie jednej z przerw.


Nad tymże samym kanionem znajduje się kilka mostów, z których ludzie skaczą na bungee. Ja się nie zdecydowałem na taki skok, ale uwieczniłem inne osoby (przyjmując w duchu, że to prawie tak jakbym sam skakał).




Pomimo tego, że nie zdecydowałem się na skok na bungee albo ze spadochronem, to jednak pociągała mnie wysokość, chciałem zaznać adrenaliny związanej z nią związanej. Taką możliwość dawał mi lot na paralotni. Wydawał się jednocześnie ekscytujący i w miarę bezpieczny - żadnych nagłych przeciążeń a i wysokość mniejsza niż przy spadochronie. Zarezerwowałem sobie zatem miejsce i udałem kolejką gondolową na szczyt wzgórza, z którego startują loty. Lot na paralotni ma jednak ograniczenie wagowe i tak w przypadku osób o dużej wadze (do których się zaliczam) do wystartowania potrzebny jest wiatr wiejący z odpowiedniego kierunku. Niestety w dzień, w który udałem się na gore wiatru nie było, więc nie pozwolono mi lecieć. Paralotniarze polecili mi jednak zjawić się następnego dnia rano, bo może zacznie wiać. Następny dzień był moim ostatnim w Queenstown, więc to była jedyna szansa na lot. Na szczęście na wzgórzu wiało wystarczająco mocno, żeby unieść w powietrze mnie razem z moim tandem pilotem. Przypięliśmy się zatem do czasy paralotni (wygląda jak normalny spadochron), zaczęliśmy zbiegać ze wzgórza i pokonując opór powietrza nabieranego przez czaszę unieśliśmy się powoli w powietrze. Kilka razy zatoczyliśmy kółko nad szczytem, żeby nabrać wysokości, po czym skierowaliśmy się nad miasto. Wrażenie było fantastyczne, lecieliśmy kilkaset metrów nad budynkami z widokiem na jezioro, szybowaliśmy tak przez kilkanaście minut aż w końcu spokojnie wylądowaliśmy na przeznaczonym do tego boisku.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz