Kraje

wtorek, 14 czerwca 2011

Inny śwat

Pierwsze prawie dwa tygodnie mojego pobytu w Nowej Zelandii spędziłem w dwóch największych miastach północnej wyspy - Auckland i Wellington. Czas spędzałem głównie na odpoczywaniu od podróżowania - pisałem bloga, dziennik, czytałem książki, siedziałem w kawiarniach, chodziłem do kina (zestresowanym polecam najnowszych Piratów z Karaibów, zasnąłem dwa razy, wyszedłem z kina naprawdę wypoczęty). Nie mam zatem za wiele do opisywania, gdyż wiele nie zobaczyłem, ale kilka pierwszych wrażeń mam i się nimi podzielę.

Po pierwsze, Nowa Zelandia to zupełnie inny świat. Inny niż co, zapytacie. Otóż zupełnie inny niż Ameryka Południowa, do której przez ostatnie miesiące bardzo się przyzwyczaiłem. Przede wszystkim nikt tu nie mówi po hiszpańsku (zaskoczenie, prawda?). Wszyscy na ulicach mówią po angielsku! Zdaję sobie sprawę, że piszę absolutne oczywistości, którym nie ma co się dziwić. Uwierzcie mi jednak, że choć tego dokładnie mogłem się spodziewać, to był to dla mnie szok. Kraj jest bardzo wielokulturowy. Na ulicach widać praktycznie wszystkie możliwe rasy i narodowości - jest masa Azjatów (sprawiają wrażenie, jakby byli tutaj w większości), Hindusów, Arabów, Afroamerykanów, no i dosyć pokaźna grupa białych (prawie nie ma za to Latynosów). Wszyscy mówią po angielsku z zabawnym akcentem (znowu, pamiętacie "Misia"?). Są zupełnie inaczej ubrani, jeżdżą po niewłaściwej stronie ulicy, przy umywalkach mają dwa oddzielne krany - jeden z ciepłą wodą, drugi z zimną. A, i na pieniądzach mają wizerunek brytyjskiej królowej. Zupełnie inaczej wygląda także architektura, absolutnie wielkomiejska, metropolitalna, pełna szklanych domów, setek sklepów. W Auckland czułem się na początku jak w Nowym Jorku i o ile Nowy Jork uwielbiam, to do tego miejsca musiałem się chwilę przyzwyczaić. Poczułem się, jakbym nagle został wrzucony z powrotem do zachodniego świata (no, tak właściwie było).

Nowa Zelandia jest krajem fantastycznie zorganizowanym. Miasta pełne są informacji turystycznych, na drogach międzymiastowych każde miejsce warte odwiedzenia jest doskonale oznakowane. Transport chodzi jak w zegarku, wszystkie rezerwacje można wykonać za pośrednictwem Internetu. Sam Internet, co ciekawe, jest wszędzie dostępny, ale praktycznie wszędzie płatny. Tutejsze muzea są absolutnie rewelacyjne, swoją interaktywnością biją na głowę wszystko to, co do tej pory zobaczyłem (np. w muzeum mogłem doświadczyć na symulatorze trzęsienia ziemi o sile 5 stopni). Co prawda nowojorski Metropolitan pozostaje moim ulubionym muzeum, ale mieszczące się w Wellington Te Papa zajęło właśnie zaszczytne drugie miejsce. Oba miasta są fantastycznie zlokalizowane na wybrzeżu oceanu, pełne portów, marin, jachtów, promów, całej usiane zielenią. Gdyby nie pogoda, która jest dosyć kapryśna, to można by powiedzieć, że kraj jest rajem na ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz