Kraje

piątek, 17 czerwca 2011

Skarby północnej części wyspy

Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Auckland i Wellington przyszedł czas na przepłynięcie cieśniny Cooka dzielącej Nową Zelandię na dwa kawałki lądu i rozpoczęcie przygody na połuniowej wyspie. To właśnie ta część kraju znana jest ze wspaniałych krajobrazów, które zdobią wszystkie reklamy i foldery biur podróży. Jak wiadomo reklama dźwignią handlu, ale jeszcze lepiej wiadomo, że reklama kłamie (wiem, bo sam przecież pracowałem w reklamie). Przyszedł czas, żeby sprawdzić, jak bardzo kłamie w przypadku Nowej Zelandii.

Już po kilku dniach mam odpowiedź na to pytanie: nie kłamie w ogóle! Prawdy całej jednak też nie oddaje, a to tylko dlatego, że nie jest w stanie oddać. Prawda przerasta wszelkie katalogi biur podróży, jakie do tej pory widziałem. Ale po kolei.

Żeby w pełni wykorzystać dwa tygodnie, które zamierzam spędzić na południowej wyspie zaraz po przepłynięciu cieśniny promem wynająłem samochód. Zdaniem wielu osób jest to najlepszy sposób podróżowania po Nowej Zelandii, ponieważ daje pełną elastyczność. Można się zatrzymać w dowolnym miejscu a wyspa usiana jest punktami widokowymi, których nie powinno się przeoczyć, a gdzie autobusy się nie zatrzymują. Pierwszym celem mojej podróży była Kaikoura, niewielka miejscowość na wschodnim wybrzeżu wyspy, do której jeździ się na walenie. Żeby doświadczyć walenia (jednego, albo więcej, to zależy trochę od szczęścia) trzeba zarezerwować sobie miejsce przez agencję. Przyjemność taka kosztuje około 150 dolarów za trzy godziny, z czego ok dwóch godzin poświęca się na walenie, resztę na przygotowania. Zarezerwowałem sobie zatem miejsce i pojechałem do miasta szukać noclegu.

Niestety szczęście mi tym razem nie sprzyjało. Następnego dnia rano okazało się, że z powodu złych warunków atmosferycznych i dosyć burzliwego morza rejs został odwołany. Nie dane mi było zatem zobaczyć wielorybów (chyba nie doprecyzowałem w poprzednim akapicie, chodziło oczywiście o obserwacje waleni, czyli wielorybów w trakcie trzygodzinnego rejsu). Jako, że w Kaikourze, poza wielorybami nie ma wiele do oglądania, postanowiłem nie czekać do następnego dnia tylko ruszyłem w kolejne miejsce. Zanim jednam opuściłem to niewielkie miasteczko przeszedłem się wokół półwyspu, od którego miasto wzięło swoją nazwę, pooglądałem krajobrazy i foki, których jest w tych okolicach całkiem sporo.









Kolejnym miejscem na trasie mojej podróży był Park Narodowy im. Abela Tasmana. Park można zwiedzać na kilka różnych sposobów, ja wybrałem trzygodzinny rejs motorówką wzdłuż wybrzeża. Kapitan mojej motorówki zdradził mi sekret tego miejsca: „busz, taki sobie, plaże jak plaże, morze jak morze, nic nadzwyczajnego, ale jak połączysz te trzy rzeczy ze sobą, to otrzymasz takie wspaniałe miejsce”. Park faktycznie przepiękny, zresztą zobaczcie zdjęcia.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz