Kraje

poniedziałek, 2 maja 2011

Wodospady Iguazu

Planując podróż po Ameryce Południowej wiedziałem, że chcę na pewno odwiedzić trzy miejsca – wodospad Angel Falls w Wenezueli, Machu Picchu w Peru (tu duże znaczenie miało poczucie konieczności, o którym pisałem) i wodospady Iguazu w Argentynie. Pierwsze dwa miejsca nie zawiodły moich oczekiwań. Angell Falls zdecydowanie powinien zostać jednym z 7 cudów natury (zresztą jest bardzo poważnym kandydatem do tego elitarnego grona, głosowanie w Internecie trwa), Machu Picchu jest zasłużenie jednym z 7 cudów świata stworzonych przez człowieka. Po półtora miesiąca pobytu w Ameryce Południowej przyszła pora na Iguazu.

Wodospady Iguazu znajdują się w północno wschodniej Argentynie na granicy z Brazylią. Rio Iguazu, przez której środek biegnie granica między państwami trafia tutaj na uskok o wysokości 80 metrów, tworząc sieć wodospadów o rozpiętości prawie 3 kilometrów, uznawaną przez niektórych za jedno z najbardziej spektakularnych dzieł natury na świecie.

Chcąc zobaczyć wodospady trzeba się dostać do małego miasteczka o nazwie Puerto Iguazu, oddalonego o 20 godzin jazdy autobusem od Buenos Aires. Z Puerto Iguazu można wyruszyć do dwóch parków narodowych, jednego położonego na terenie Argentyny, drugiego na terenie Brazylii. Każdy z parków zapewnia inny widok na wodospady. Z terenu Brazylii rozpościera się bardziej panoramiczny widok na Iguazu jako całość, podczas gdy park argentyński umożliwia bliższe przyjrzenie się pojedynczym kaskadom. Warto odwiedzić obie strony, przy czym według przewodnika lepiej zacząć od strony brazylijskiej. Pierwszego dnia wybrałem się zatem na argentyńską stronę wodospadów.

W argentyńskim parku Iguazu znajdują się trzy szlaki, po których spacerując można oglądać wodospady z różnych punktów i perspektyw. Najpopularniejszy i najbardziej spektakularny prowadzi do wodospadu o nazwie Garganta del Diablo, co w tłumaczeniu na nasz język ojczysty znaczy Gardziel Diabła (co do języka ojczystego to muszę przyznać, że po prawie trzech miesiącach poza domem trochę się od niego odzwyczajam, nie jestem jeszcze pewnie na etapie „cholerne grabie”, ale często łatwiej mi jest coś ubrać w słowa w języku angielskim, nawet we własnych myślach). Gardziel zostawiłem sobie na deser, zacząłem od dwóch pozostałych szlaków. Prowadziły one od jednego wodospadu do drugiego, czasami prezentując widok na jakąś większą grupę kaskad. Widoki były fajne, ale przyznam szczerze, że nie powalały mnie na kolana, konkurowały one w końcu w mojej pamięci z Angel Falls, od którego włosy jeżyły mi się na głowie (ok, biorąc pod uwagę moją fryzurę fakt jeżenia się włosów nie jest niczym spektakularnym, ale wiadomo o co mi chodzi, przecież nie napiszę na blogu, że widok Angel Falls urywa z wrażenia dupę).







W końcu przyszedł czas na Gargantę del Diablo, do której trzeba dojść ponad kilometrowej długości mostkiem w poprzek Rio Iguazu. Mostek zakończony był punktem widokowym umieszczonym praktycznie nad samym wodospadem. Z odległości kilkuset metrów od punktu widokowego widać już mgiełkę unoszącą się znad dolnego poziomu rzeki. To woda spieniona potworną siłą wodospadu wznosi się tworząc białą chmurę widoczną nieraz z odległości wielu kilometrów. Po chwili dochodzę do końca mostku i wychodzę na punkt widokowy. Oczom moim ukazał się las... („-Przewróć stronę. Czytaj. – Oczom jego ukazał się las... krzyży. O k**a...”. zupełnie nie wiem, czemu pisząc o wrażeniach z Iguazu przychodzą mi do głowy takie durne teksty, zapewne w moim mózgu ośrodek odpowiedzialny za wodospady leży w pobliżu ośrodka odpowiedzialnego za głupotę). Zobaczyłem potworną kipiel wody spadającej z ogromną siłą w białą otchłań. To było to Iguazu, którego oczekiwałem. Ogromne, potężne, nieopisywalne, niewyobrażalnie piękne. Mogę co najwyżej zamieścić kilka zdjęć, ale one nie oddadzą nawet w części wrażenia, jakie sprawiła na mnie Gardziel Diabła (tu mógłbym napisać, że urwaną z wrażenia dupę znalazłem po krótkich poszukiwaniach, ale zepsułbym w ten sposób ten jakże wspaniały opis wodospadów, chociaż chyba już go trochę nadwyrężyłem tekstem o lesie).








Dzisiaj wodospad podziwia się z przygotowanych szlaków i mostków, ale kiedyś można go było obejrzeć także z innej, ciekawej perspektywy. Lokalni przewodnicy organizowali wyprawy łódkami na brzeg wodospadu. Podpływali do krawędzi, z całej siły wiosłowali walcząc z prądem a w tym czasie turyści mogli zrobić naprawdę dobre zdjęcia. Pewnego razu pewnemu przewodniku omskło się jednak wiosło i jego łódka z siedmioma niemieckimi turystami przegrała walkę z prądem. Nikt nie przeżył, nie miał szans. Wyprawy łódkami od tamtej pory wstrzymano, teraz naprawdę dobre zdjęcie robi się z helikopterów.

Drugiego dnia wybrałem się na stronę brazylijską. Spędziłem tam co prawda tylko kilka godzin, ale dzięki oficjalnej pieczątce na wjeździe i na wyjeździe mogę dodać Brazylię do listy odwiedzonych przeze mnie krajów ze szczęścliwym numerem 7. Widoki ze strony brazylijskiej faktycznie są nieco inne. Wodospady widać z większej odległości, dając lepszy, bardziej panoramiczny ogląd całości. Mówią, że obraz wart jest tysiąca słów, nie ma zatem co marnować klawiatury.








Iguazu zdecydowanie spełniło nadzieje, które w tym miejcsu pokładałem. Ogromne, pełne żywiołu i piękne. Zdecydowanie jedno z tych miejsc na świecie, które warto zobaczyć i dla których warto podróżować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz