Kraje

sobota, 28 maja 2011

Puerto Varas, czyli niemiecki raj w południowym Chile

Jednym z miejsc, które znajdowały się na mojej trasie podróży stworzonej przed wylotem w dalekie kraje była Patagonia, malowniczy rejon pełen wulkanów, lodowców, jezior i fiordów zajmujący południe Chile i Argentyny. Opowieści spotykanych po drodze turystów, zachwyconych tą częścią świata podsycały tylko mój smak i chęć zwiedzenia południa kontynentu. Poza peanami na cześć wspaniałych patagońskich krajobrazów w rozmowach tych przewijały się jeszcze dwa tematy - czas i pogoda. Większość ludzi poświęcała od jednego do trzech miesięcy na eksplorację Patagonii, ja zaplanowałem na to tydzień, maksimum półtora. Praktycznie wszyscy byli tam w okresie od stycznia do kwietnia, czyli w przypadających na południowej półkuli lecie i jesieni. Ja wybierałem się tam na początku zimy. Poinformowani o moich planach podróżnicy unosili znacząco brwi (no, nie wszyscy, ale to dobra figura literacka) i pytali, czy zdaję sobie sprawę, że będzie w tym okresie naprawdę zimno (ich opinie obejmowały zakres od reeeeaaaally cold po fucking freezing man. Odpowiadałem grzecznie, że owszem, mam tego świadomość, ale faktycznie kwestia pogody siedziała mi w tyle głowy i nie dawała do końca spokoju (szczególnie wariant fucking freezing). Problemem nie była sama temperatura - mogłem się do niej przygotować, kupić dodatkowe ciepłe ubrania - taki zresztą miałem plan. Prawdziwym problemem był śnieg, który w tym okresie zasypuje wiele szlaków turystycznych i uniemożliwia dotarcie do licznych, często tych najpiękniejszych miejsc. Po długim i dogłębnym procesie myślowym podjąłem męską (chcę przynajmniej tak wierzyć) decyzję, że niestety tym razem Patagonii nie odwiedzę. Bardzo chciałem tam pojechać, ale zobaczenie tego wspaniałego miejsca w pośpiechu przy fatalnej pogodzie mijałoby się z celem. Nie tym razem.

Załamany i pogrążony w smutku (odrobina dramatyzmu zawsze dobrze robi opowieści) postanowiłem spędzić ostatnie kilka dni mojego pobytu w Chile w maleńkiej, ale przepięknej miejscowości Puerto Varas, znajdującej się w krainie chilijskich jezior (właściwie to północny skrawek Patagonii). Miasteczko jest małe, kameralne i przytulne (już się chyba zdążyliście zorientować drodzy i lojalni czytelnicy, że takie właśnie małe, kameralne i przytulne miasteczka lubię najbardziej, pewnie dlatego właśnie mieszkam w Warszawie). Do tego jest niemieckie. Tak, tak, niemieckie z typową niemiecką małomiasteczkową architekturą, napisami i potrawami w niemiecko-chilijskich restauracjach. Nasi zachodni sąsiedzi emigrowali do Chile w dwóch falach - pierwszej w XIX w i kolejnej po II Wojnie Światowej. Nie bardzo wiem, która fala dotarła do Puerto Varas, a głupio zapytać spotkanego na ulicy Niemca, czy wśród pamiątek rodzinnych nie znalazł takiego śmiesznego znaczka w kształcie krzyża z pozaginanymi ramionami, albo czy dziadziuś nie robi się nerwowy jak się go zapyta, czy był kiedyś w Norymberdze.

W Puerto Varas zatrzymałem się w hostelu Casa Margouya, którego właścicielem jest Nikolas, Francuz, który przyjechał tutaj 10 lat temu i tak już został. Podróżuję od trzech i pół miesiąca i to chyba pierwszy raz, kiedy napisałem jak nazywał się hostel, w którym się zatrzymałem. To miejsce było jednak warte napisania o nim, głównie ze względu na panującą w nim atmosferę. Hostel jest niewielki, oferuje tylko pięć pokoi, ale dzięki temu miejsce sprawia wrażenie dużego domu, a nie hostelu. Do tego należy dodać bardzo przytulny salon i normalną, domową kuchnię i przyjemna atmosfera gotowa. Właściciel, Niko, jest ponadto bardzo ciekawą osobą - fotograf (w trakcie mojego pobytu miał swoją wystawę w pobliskiej kawiarni), rockman (bardziej bierny niż czynny, gdyby był Polakiem, to na pewno słuchałby Dżemu, taki właśnie typ), właściciel przepięknego psa o imieniu Nutria (po hiszpańsku i po angielsku - też Nutria, co ciekawe, przez cztery dni głaskania i przytulania psa nie miałem ani razu reakcji alergicznej, nie to co przy pewnych, cholernych, długowiecznych królikach).

Urok Puerto Varas nie leży tylko w hostelu i samym miasteczku, ale także jego otoczeniu. Położone nad malowniczym jeziorem, z widokiem na dwa wulkany, daje możliwość zobaczenia przepięknych krajobrazów. Zatłoczonym, ale za to tanim mikrobusem można się dostać do sąsiadujących miejscowości, takich jak Petrohue, czy Ensenada, oferujących równie fascynujące widoki. Na dowód zamieszczam parę zdjęć.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz