Kraje

poniedziałek, 16 maja 2011

Krajobrazy nie z tej ziemi - Boliwia i Salar de Uyuni

Do tej pory odwiedziłem cztery kraje Ameryki Południowej - Wenezuelę, Peru, Argentynę i Brazylię (te kilka godzin spędzonych po brazylijskiej stronie wodospadów Iguazu oraz pieczątka w paszporcie pozwala mi formalnie na dodanie jej do listy odwiedzonych krajów). Przyszedł teraz czas na Boliwię, najbiedniejszy kraj kontynentu. Pierwotnie nie planowałem w ogóle wizyty w tym państwie, ale Arjan i Yvonne, Holendrzy z którymi podróżowałem po Wenezueli przekonali mnie, że Salar de Uyuni, wielka solna pustynia była jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widzieli w czasie całej swojej podróży (również dookoła globu), więc postanowiłem podążyć za ich rekomendacją i południowo zachodnia Boliwia znalazła się oficjalnie w programie mojej podróży.

Do Boliwii dostałem się autobusem, najpierw z Salty do przygranicznego Villazon, następnego dnia do Tupizy, niewielkiego miasteczka będącego główną bazą wypadową wycieczek na Salar. Od momentu przekroczenia granicy widać ogromną różnicę pomiędzy tymi sąsiadującymi ze sobą krajami. Zmienia się jakość dróg oraz krajobraz przesuwający się za oknem autobusu. Właściwie na granicy skończył się asfalt, droga po stronie boliwijskiej jest ubita, gruntowa. Poruszający się po niej autobus (zdecydowanie bardziej klekoczący od tych argentyńskich, które były doskonałej jakości) wzbijał w powietrze tumany kurzu. Krajobraz stał się dużo bardziej surowy, górski, skalisty, nieporośnięty żadną roślinnością. Tak miało być praktycznie przez kolejne dni mojego pobytu w tym kraju.

Wycieczka do Salar de Uyuni jest czterodniową wyprawą, którą trzeba wykupić w jednej z agencji w Tupizie. Ja skorzystałem z usług poleconej mi przez A&Y agencji Alexander Tours. Na wyprawę jedzie się zwykle Toyotą Land Cruiser, do której wchodzi czwórka turystów, przewodnik i kucharka. Pakujemy śpiwory (wypożyczone z agencji), jedzenie i picie na cztery dni, wsiadamy w samochód i ruszamy w drogę. Salar de Uyuni jest ostatnim punktem programu wycieczki, do którego mamy dojechać czwartego dnia. Przez pierwsze trzy dni będziemy jeździć przez boliwijskie bezdroża, oglądać górskie krajobrazy, kolorowe laguny, gejzery i inne cuda przyrody schowane trochę przed światem w kraju, który nie znajduje się na liście najbardziej turystycznych na świecie. Przez cztery dni pokonamy dystans 1 280 km.

Ruszamy w drogę, pierwszego dnia czas spędzamy głównie w samochodzie, chcemy pokonać jak największy dystans, żeby w kolejnych dniach móc dłużej zostać w miejscach wartych zobaczenia. Droga jest wąska, kręta, miejscami ośnieżona (przez cały czas jesteśmy i będziemy na wysokości od 4 000 do 5 000 n.p.m.) i oczywiście gruntowa. Po dwóch godzinach jazdy trafiamy na pierwszą przeszkodę, jadąca pod górę ciężarówka zsunęła się z krawędzi drogi i utknęła w błocie. Zgromadzenia wokoło ludzie starają się różnymi sposobami wydobyć samochód z pułapki. Sytuacja jest trudna, bo błoto obsuwa się i ciężarówka przechyla się niebezpiecznie coraz bardziej na jedną stronę. Po obu stronach drogi tworzą się małe korki, ciężarówka blokuje przejazd. Kolejne osoby dołączają do grona pracujących przy samochodzie, próbujemy przeciwdziałać przechylaniu się auta, rozładowujemy towar, żeby zmniejszyć przeciążenie. W końcu, po kilkudziesięciu minutach ciężarówka wyjeżdża z błota zażegnując zagrożenie i udrażniając przejazd. Roztaczające się w około widoki zapierają dech w piersiach.







Po kolejnych kilku godzinach w jeepie docieramy do tzw. lama reugio, czyli zagrody, w której trzymane są lamy, hodowane przez mieszkańców tych regionów. Lamy do bardzo sympatyczne i pożyteczne zwierzęta. Należą do rodziny wielbłądów i hodowane są przede wszystkim dla wełny oraz bardzo smacznego mięsa. Zwierzątka mają bardzo sympatyczne buźki (nawet samce, zresztą trudno rozpoznać które jest które bez zaglądania pod ogon, a przecież gentelmanowi nie wypada). Ich uszy często są przystrojone kolorowymi, głównie różowymi wstążeczkami. Wstążeczki są prezentami, które właściciele lam dają im na urodziny. Jeżeli zatem lama nie ma żadnych wstążeczek, to znaczy, że ma mniej niż rok.







Droga to Salar de Uyuni usiana jest licznymi lagunami, jeziorkami, które tworzą się nagle pośrodku pustyni. Większość z nich jest z jakiegoś powodu nietypowa. I tak, mamy lagunę, która wypełniona jest białym minerałem będącym podstawowym surowcem do produkcji mydła i detergentów. Te masy białej substancji, które widać na zdjęciach to nie jest śnieg, ani sól, to jest mydło.




Inna, bardzo znana laguna w tym rejonie jest koloru zielonego (laguna verde). Swoją barwę zawdzięcza dużemu stężeniu arszeniku. Jak się można domyślić, woda nie nadaje się do picia ani dla ludzi, ani dla zwierząt. Właściwie z tą wodą jest jak z grzybami, wszystkie nadają się do jedzenia, ale niektóre tylko raz.



Są też laguny, które nie mają specjalnej nazwy (ok, pewnie nazwę mają, tylko ja jej nie zapamiętałem). Pomimo tego wyglądają równie uroczo.


Najsławniejszą i zdecydowanie najbardziej spektakularną laguną w południowo-zachodniej Boliwii jest Laguna Colorada, która jest wielobarwna, ale dominuje w niej kolor czerwony. Czerwień jest rezultatem zawartych w wodzie osadów minerałów oraz żyjących w niej alg. Laguna Colorada jest też miejscem schronienia dla rzeszy flamingów, które dostojnie przechadzają się po wodzie w poszukiwaniu pożywienia.









Piękne i różnokolorowe laguny nie są jedynymi cudami natury, które można oglądać w drodze do Salar de Uyuni. Krajobrazy są także usiane bardzo ciekawymi i w pełni naturalnymi formacjami skalnymi. Piszę "w pełni naturalnymi", ponieważ niektóre skały przyjmują kształty, tak jakby zostały wyrzeźbione przez człowieka. Nie zostały, są dziełem Stwórcy.
Najsławniejszą naturalną rzeźbą jest drzewo z kamienia:






Inna naturalna rzeźba prezentuje postać kondora:




Cała wyprawa odbywa się na wysokości powyżej 4 000 m n.p.m. Trzeciego dnia docieramy do najwyższego punktu wycieczki, gejzerów znajdujących się na poziomie 5 000 metrów. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem na takiej wysokości. Czuję się dobrze, ale momentami brakuje powietrza. To dziwne uczucie, oddychasz normalnie, jednak przy kolejnym wdechu Cię zatyka, chcesz wciągnąć powietrze do płuc, ale nie bardzo jest co wciągać, tak jakby nagle powietrze się skończyło. Kolejny wdech już jest spokojny i normalny. Gejzery buchają parą z różną intensywnością, nad jednymi unosi się lekka mgiełka, inne zdmuchnęłyby człowieka moich rozmiarów. W powietrzu czuć zapach siarki, ziemia jest grząska i ciepła. Właściwie nie powinienem stać w miejscu, w którym stoję, przekroczyłem granicę wyznaczoną przez znak "Uwaga, niebezpieczeństwo, nie wchodzić". Wszędzie pode mną znajdują się pokłady wrzącego błota, które akurat w tym momencie znalazły swoje ujście przez otaczające mnie kratery. W każdej chwili jednak mogą utworzyć krater pode mną. Zauważyłem mój błąd i wycofuję się w bezpieczny teren, obserwuję, robię zdjęcia.





Obszar, przez który przejeżdżamy przez te kilka dni nie obfituje w roślinność, zdecydowanie dominuje krajobraz pustynny. Nie znaczy to jednak, że nie można znaleźć tutaj smacznego, soczystego owocu. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać i jak głęboko kopać. Tak, tak, kopać. W tym rejonie rosną owoce, które są całkowicie zakopane pod ziemią. Nie pytajcie mnie, jak przebiega proces fotosyntezy bez udziału światła słonecznego (chyba nazywa się wtedy po prostu syntezą), jednak owoce rosną. Wiem, bo sam jednego wykopałem, tymi palcyma.




Przez cztery dni naszej podróży nocujemy w schroniskach położonych na tutejszych pustkowiach. Warunki są surowe, nie ma ogrzewania, prąd jest reglamentowany, często brak bieżącej wody, o prysznicu można zapomnieć. Temperatura w dzień w słońcu jest jeszcze znośna, jednak w nocy robi się naprawdę mroźno. Śpiwór i trzy warstwy koców pozwalają przetrzymać jakoś noc, jednak poranne wstawanie jest koszmarem. Trzeba najpóźniej o 6.30 wypełznąć z przytulnego i ciepłego schronienia i przywitać się z mrozem poranka (dosłownie, temperatura w nocy i rano jest tutaj poniżej zera), nie ma wyjścia. I jeszcze człowiek za to płaci.

Trzeciego dnia wieczorem docieramy w końcu do Salar de Uyuni, największej na świecie pustyni solnej o długości 180 km i szerokości 90 km. Kiedy jest sucho, Salar jest nieprzemierzoną, wielką połacią bieli. Kiedy spadnie trochę deszczu, niewielka warstwa wody na białej powierzchni zamieni się w wielkie zwierciadło, w którym odbijają się sylwetki ludzi, góry, chmury i zachodzące słońce. Na terenie pustyni znajduje się kilka hoteli zbudowanych całkowicie z bloków soli. W niektórych z nich można przenocować, w innych stężenie soli w powietrzu jest tak silne, że nocleg byłby groźny dla zdrowia. Chodzimy po białej powierzchni, podziwiamy zachód i wschód słońca (z przerwą na mroźny jak zwykle nocleg), robimy zdjęcia.








Pobyt w Boliwii był niesamowitym przeżyciem. Kraj bardzo biedny, ludzie niezbyt sympatyczni (oczywiście z wyjątkami), ale krajobrazy zapierające dech w piersiach. Zastanawiam się, jak wiele jest takich klejnotów na świecie, o których nie wiemy i możemy je poznać dopiero wtedy, kiedy ruszymy w świat i spotkamy kogoś, kto nam je poleci. Wspaniałe miejsce, zdecydowanie warte zboczenia z zaplanowanej wcześniej trasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz