Kraje

piątek, 8 lipca 2011

Liveaboard

Wypłynęliśmy z portu o 8 rano. Do pokonania mieliśmy około 80 kilometrów, celem była zewnętrzna krawędź Wielkiej Rafy Koralowej. Łódka, którą płynęliśmy była przystosowana do tego typu rejsów - kajuty z miejscami dla ponad 30 osób, pokład z cały sprzętem nurkowym, kompresor do napełniania butli powietrzem, kuchnia z zapasem jedzenia i picia na 3 dni, duża sala, która służyła za salon, jadalnie i miejsce prowadzenia wykładów teoretycznych. Na łódce było nas ponad 20 osób, w tym sześcioro członków załogi. Większość uczestników rejsu to kursanci, którzy mieli się właśnie po raz pierwszy w życiu zanurzyć w pełnym sprzęcie pod wodę. Pozostałe kilka osób to certyfikowani nurkowie, ja byłem jedyną osobą robiącą kurs AOWD. Przez trzy kolejne dni mieliśmy odbyć 11 nurkowań, z czego 5 dla mnie miały być nurkowaniami szkoleniowymi.

Dopłynięcie do krawędzi rafy, gdzie mieliśmy zanurkować po raz pierwszy zajęło nam 4 godziny i było bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Region Cairns był przez ostatnie kilka dni nawiedzany przez burze i choć pogoda się uspokajała, to jednak wiatr jeszcze dmuchał z szybkością około 25-30 węzłów (ok. 50 km/h). Łódź bujała się więc bardzo mocno po falach, starając się je przecinać w drodze do swojego celu. Dosyć szybko kolejni pasażerowie wychodzili na tylny pokład i wpatrywali się w horyzont starając się opanować chorobę morską. Część ludzi choroba dotknęła bardzo mocno, pozostałym udało się opanować nudności, choć zwykle wymagało to wejścia w swoisty stan medytacji i przeczekania całego rejsu w jednej pozycji na pokładzie, ograniczając jakąkolwiek aktywność. Po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce i łódka, przycumowana do boi nieco się uspokoiła. Przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali, nurkowanie.

Przez trzy dni pobytu na łodzi wykonaliśmy 11 nurkowań - po 4 pierwszego i drugiego a 3 ostatniego dnia. Po raz pierwszy w życiu nurkowałem zupełnie bez przewodnika, tylko w ramach swojego "buddy teamu". Wszyscy certyfikowani nurkowie na łodzi podróżowali w parach, więc przyłączyłem się do Marii i Sepha, pary bardzo sympatycznych Kanadyjczyków. Seph był w Australii już od ponad roku, na zmianę pracował na farmach i podróżował, Maria dołączyła do niego na kilka miesięcy i za parę tygodni miała wrócić do Kanady. Nurkowanie bez prowadzącego grupę divemastera nie różni się z jednej strony tak bardzo od nurkowania z nim. Jeżeli jest się w miarę doświadczonym i opanowanym pod wodą, to po prostu płynie się oglądając kolejne korale i ryby. Problem pojawia się, kiedy trzeba wrócić do łódki. Do tego trzeba opanować sztukę podwodnej nawigacji, która wymaga pewnego doświadczenia i ćwiczeń. Alternatywą do dobrej nawigacji jest umiejętność przepłynięcia kilkudziesięciu lub kilkuset metrów na powierzchni po zakończeniu nurka, kiedy okazuje się, że łódka nie jest do końca w tym miejscu, w którym się jej spodziewaliśmy.

Z niechęcią muszę przyznać, że nurkowania w Australii nie należały do najbardziej spektakularnych w moim życiu. Uwielbiam nurkować i każda możliwość przebywania pod wodą i doświadczania świata w taki sposób sprawia mi radość i satysfakcję, ale z punktu widzenia tego, co pod wodą można zobaczyć Wielka Rafa nie zrobiła na mnie Wielkiego Wrażenia. Głównym problemem przez pierwsze dni była bardzo słaba widoczność. Fale, które umilały nam podróż łódką w kierunku rafy, wzburzyły dno i ograniczyły ją raptem do kilku metrów. Dla mnie, przyzwyczajonego do przejrzystej wody Morza Czerwonego lub Karaibów było to lekkim szokiem. Wraz z uspakajającym się wiatrem poprawiała się także widoczność i na koniec mojego nurkowania na tym kontynencie osiągnęła już poziom ponad 20 metrów, jednak nie pozwoliło to Australii wyprzedzić innych krajów w moim rankingu najlepszych miejsc nurkowych.

Trochę narzekam na australijską rafę, ale nie oznacza to, że nurkowanie tam jest pozbawione wszelkich wrażeń. Jednym z najbardziej niesamowitych momentów w mojej karierze nurka było spotkanie z dwumetrowej długości żółwiem w trakcie jednego z nocnych nurkowań. Żółw miał na imię Brian i przed zejściem pod wodę zostaliśmy poinstruowani, gdzie go szukać. Płynąc w ciemności i oświetlając sobie drogę latarką natrafiłem na całkiem sporą i dosyć ciekawą rybę, która z nieznanych mi przyczyn leżała na kamieniu na boku i się nie ruszała. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się tej dziwnej rybie okazało się, że jest to prawa przednia łapa Briana! Brian był naprawdę gigantyczny, spał sobie spokojnie pod półką skalną i nie przejmował się trójką dziwnie ubranych stworzeń wypuszczających masę bąbelków i zaburzających ciemność nocy.

Trzydniowy rejs nurkowy, który czasem przyjmuje nazwę nurkowego safari to bardzo ciekawe doświadczenie. Rytm życia układa się pod dyktando nurkowań. Pobudka o 5.30 tak, aby najpóźniej o 6 być już pod wodą. O tej porze ryby są jeszcze dosyć aktywne po nocnym żerowaniu i te, które prowadzą nocny tryb życia nie zdążyły się jeszcze poukrywać. Wyjście z wody, śniadanie, odpoczynek i koło 11 kolejne nurkowanie. Wkładamy piankę, która przez te 3 godziny nie zdążyła się jeszcze dobrze wysuszyć i schodzimy pod wodę. Po drugim nurkowaniu zaczynamy czuć lekkie zmęczenie. Organizm ludzki nie jest przystosowany do życia pod wodą, do podlegania tak wysokiemu ciśnieniu i oddychania sprzężonym powietrzem. 3 godziny przerwy nie wystarczą do tego, aby cały zgromadzony w tkankach azot wydostał się przez płuca na zewnątrz organizmu. Po drugim nurkowaniu czuje się już zmęczenie. Kolejne 3 godziny przerwy, które cechuje już mniejsza aktywność niż rano. W trakcie tej przerwy jemy lunch. Po południu ubieramy się ponownie w cały sprzęt i idziemy nurkować, już trzeci raz w ciągu dnia. Wychodzimy po godzinie i niewiele mówiąc udajemy się na kolejną przerwę. Następne godziny przepływają już w swoistym letargu, drzemce w pozycji siedzącej z głową zwisającą nad stołem. Po 20 przygotowujemy się do ostatniego tego dnia, tym razem nocnego nurkowania. O tej porze wieje już solidny wiatr i wkładanie pianki, które nie miały szansy w ciągu dnia wyschnąć robi się naprawdę nieprzyjemne. Jedyny motywujący element tych przygotowań jest taki, że wiemy doskonale, że o tej porze pod wodą jest znacznie cieplej i przyjemniej niż na pokładzie, więc chcemy jak najszybciej do niej zejść. Wychodzimy po niecałej godzinie, przebieramy się i praktycznie bez słowa idziemy spać. Organizm nie ma siły na nic innego, oczekuje tylko porządnego odpoczynku. Następnego dnia o 6 rano przecież znowu będzie poddawany tym przyjemnym torturom.

Safari na krawędzi Wielkiej Rafy było bardzo fajnym przeżyciem. Doświadczyłem zupełnie innego rytmu dnia, poświęconego tylko jednemu celowi - nurkowaniu. W Australii byłem jeszcze przez kilka dni. Po safari zrobiłem sobie dzień przerwy od podwodnych przygód, po czym jeszcze przez 3 dni wypływałem na jednodniowe rejsy nurkowe. W głowie wtedy miałem już jednak tylko jedną myśl - nurkowanie będzie moim życiem przez kolejny miesiąc. Zdecydowałem się ostatecznie zrobić kurs na divemastera na Bali. Wybrałem szkołę nurkową - Blue Season Bali w miejscowości Sanur, potwierdziłem z nimi mój przylot i z niecierpliwością czekałem na to doświadczenie. Miałem podnieść znacznie swoje umiejętności i jednocześnie zobaczyć, jak wygląda życie zawodowego nurka od kuchni. Kto wie, może właśnie zaczynałem nową ścieżkę kariery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz