Kraje

niedziela, 10 lipca 2011

Bali - najdłuższy przystanek w podróży

Mój przylot na Bali opóźnił się o ponad tydzień. Jak być może pamiętacie planowałem przylecieć do Indonezji prosto z Nowej Zelandii z jednodniowym postojem w Australii. Los chciał jednak, aby mój pobyt w kraju kangurów potrwał dłużej. Wylądowałem zatem w Denpasar 9 lipca i choć byłem biedniejszy o parę dobrych dolarów wydanych na nurkowanie na wielkiej rafie koralowej, to wzbogaciłem się o bardzo konkretny plan - przyleciałem na Bali, żeby zrobić kurs na Divemastera. Moje wcześniejsze plany pobytu na tej indonezyjskiej wyspie obejmowały co prawda również nurkowanie, ale nie przewidywały żadnych dodatkowych kursów. Cóż, najwspanialsze w samodzielnej podróży jest to, że plany można zmieniać dowolnie i w każdej chwili.

W momencie wyjścia z samolotu do hali przylotów międzynarodowego lotniska w Denpasar, stolicy Bali, poczułem, że znowu jestem w kraju mocno egzotycznym. Poprzednim razem czułem się tak w Boliwii dwa miesiące wcześniej. Chile było krajem znacznie bardziej rozwiniętym, choć wciąż latynoskim, a Nowa Zelandia i Australia to już zupełnie inna bajka. Indonezja była szansą na zaznanie odrobiny prawdziwej egzotyki - gorący, parny klimat, ludzie o zupełnie innym wyglądzie, innej karnacji niż Ci, których do tej pory spotykałem na swojej drodze a przede wszystkim o innej kulturze. Muszę przyznać, że z szansy zaznania prawdziwej egzotyki w trakcie mojego pobytu na Bali jednak nie skorzystałem - pierwsze cztery tygodnie spędziłem w całości pod wodą, ostatnie dwa w łóżku. Nie zmienia to jednak faktu, że pobyt na wyspie był jednym z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu.

Będąc jeszcze w Australii zarezerwowałem miesięczny kurs w bazie nurkowej Blue Season Bali. Research (to takie nowe, polskie słówko), który zrobiłem w Internecie wskazywał na to, że jest to najlepszy wybór. Od samego początku baza sprawiała wrażenie profesjonalnej - wyczerpujące informacje na stronie, bardzo szybki i precyzyjny kontakt mailowy. Na lotnisku czekał na mnie kierowca z pakietem dokumentów i informacji na temat wyspy, bazy i nurkowania i zawiózł mnie do hotelu, w którym miałem spędzić kolejne 6 tygodni. Już następnego dnia miałem zacząć szkolenia - najpierw z ratownictwa nurkowego a potem kurs na divemastera.

Blue Season jest prowadzone głównie przez Anglików - z Anglii pochodzą dwaj współwłaściciele (trzecia współwłaścicielka jest Japonką), większość instruktorów to również Brytyjczycy. Poza Anglikami w bazie pracują i odbywają praktyki ludzie z całego świata - Japończycy, Hindusi, Malezyjczycy, Szwedzi, Niemcy, Australijczycy, Polacy (tu mam na myśli oczywiście siebie :) ), Hiszpanie, Amerykanie, Włosi, Singapurczycy i pewnie przedstawiciele jeszcze innych narodowości, o których już teraz nie pamiętam. To jest właśnie wspaniałe i w podróżowaniu i w nurkowaniu - grupy tworzą ludzie z bardzo różnych krajów i kultur a łączy ich wspólna pasja. Dzięki temu znajdują wspólny język i uwierzcie mi, rzadko kiedy dochodzi między nimi do sporów, czy konfliktów.

Ludzie, którzy tam pracują są bardzo otwarci na nowe znajomości. Zresztą, nie mają innego wyjścia bo praktycznie prawie każdego dnia przyjeżdża ktoś nowy na kilkutygodniowe szkolenie a wyjeżdża ktoś, z kim już zdążyli się zaprzyjaźnić. Zaczynam poznawać ludzi, z którymi spędzę najbliższe tygodnie. Tych osób jest bardzo wiele, ale wspomnę o trójce, która była dla mnie szczególna. Edu, Hiszpan, który przez większość moich nurkowań będzie moim buddym. Wygląda jak jeden z trzech muszkieterów (wiem, oni byli Francuzami, ale tak właśnie wygląda) i jest jednym z najśmieszniejszych ludzi na świecie. Jai, a dokładnie Mitrunjai, Hindus, który postanowił rzucić karierę programisty komputerowego dla nurkowania. Rzucił ją jeszcze zanim zaczął w ogóle nurkować... Jai zmienił moje postrzeganie Hindusów, którzy nie byli delikatnie mówiąc moim ulubionym narodem. Wreszcie Mandy, prowadząca nasz kurs, absolutna i totalna wariatka i najlepszy instruktor, jakiego w życiu spotkałem.

Pobyt zapowiadał się fantastycznie - nurkowanie w egzotycznym kraju w gronie bardzo fajnych ludzi. Muszę przyznać, że po prawie pięciu miesiącach podróżowania zatęskniłem za pobytem przez dłuższy czas w jednym miejscu i w gronie tych samych ludzi. Poznawanie nowych osób jest bardzo fajne, ale jeżeli te znajomości trwają jeden, dwa dni, bo potem rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę, to zaczyna się tęsknić za jakąś minimalną chociaż stabilizacją, za poczuciem przynależności. Bali otwierało przede mną szansę na taką właśnie chwilową stabilizację.

Edu

Jai

Mandy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz