Kraje

piątek, 29 kwietnia 2011

Buenos Aires

Jeszcze nieco ponad dwa tygodnie temu Buenos Aires kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z tym:




Pamiętam to jak dziś, oglądaliśmy ten odcinek wszyscy razem w niedzielę. Zaraz po zakończeniu programu mama chwyciła za telefon i zadzwoniła do Pani Danuty Steczkowskiej z gratulacjami. Było czego gratulować. Do dzisiaj jak słucham kawałka od 4 minuty 30 sekundy to mam ciary na plecach.

Boskie Buenos, stolica Argentyny, zamieszkana przez prawie 12 milionów ludzi, czyli prawie 1/3 całej populacji kraju. Absolutna metropolia, zdecydowanie inna od wszystkich miast, jakie do tej pory zobaczyłem w Ameryce Południowej. Przypomina mi Paryż, miasto bardzo ruchliwe, ale jednocześnie niezwykle kameralne. W jednym momencie przecina się pięciopasmową ulicę bacznie uważając na własne życie, aby kilka minut później usiąść w zacisznej restauracji, których jet tutaj pełno. W mieście jest sporo zieleni, zarówno wzdłuż ulic, jak i w kilku parkach, w których mieszkańcy Buenos Aires relaksują się w ciągu dnia. Budynki mają specyficzny klimat, jednocześnie klasyczny i dosyć nowoczesny. Buenos jest bardzo żywe, pełno jest pędzących samochodów, spieszących się dokądś ludzi.

Ludzie w Buenos Aires różnią się od Latynosów, których miałem okazję do tej pory poznać. Są dużo bardziej europejscy, zarówno z wyglądu, jak i z zachowania. Ludność Argentyny, a w szczególności jej stolicy jest w bardzo dużym stopniu pochodzenia europejskiego. Duża fala emigracji po drugiej wojnie światowej sprowadziła do tego kraju masę Hiszpanów i Włochów, którzy nie wymieszali się z rdzennymi mieszkańcami kontynentu. Ludzie na ulicach Buenos Aires mają zatem jaśniejszy kolor skóry (w zdecydowanej większość zupełnie biały), są wyżsi, mają południowoeuropejskie rysy twarzy. Ich ubiór jest zdecydowanie bardziej metropolitalny niż gdzie indziej w Ameryce Południowej, znacznie mniej jest na ulicach ludzi biednych. Ich zachowanie jest już jednak bardziej latynoskie. Spędzają dużo czasu w grupach, jedzą wspólnie w restauracjach ciesząc się (czasem dosyć głośno) swoją obecnością. Wszyscy całują się na powitanie, także mężczyźni. Widać wśród nich bardzo duże poczucie wspólnoty. Na ulicach można spotkać lokalnych artystów, którzy grają, tańczą lub śpiewają, oddając się z radością na twarzy swojej pasji, za co ich z całego serca podziwiam.

Mówiąc Buenos Aires myśli się tango. Faktycznie taniec ten jest nierozerwalnie związany ze stolicą Argentyny (i przede wszystkim z nią, tango nie jest tak popularne poza Buenos). Właściwie tango to nie jest sam taniec, to przede wszystkim muzyka, ale także śpiew. Najbardziej znane osoby związane z tangiem to wykonawcy muzyki a nie tancerze. Przechadzając się ulicami Buenos o chwilę słyszy się dźwięki tanga dochodzące albo z jakiegoś sklepu z płytami, restauracji lub płynące z instrumentów lokalnych muzyków. Wieczorem można się udać na pokaz tanga połączony z kolacją w dobrej restauracji lub na milongę, czyli miejsce, gdzie tango się po prostu tańczy. Żeby dobrze się czuć na milondze trzeba spełnić jeden podstawowy warunek - trzeba potrafić tańczyć tango. Nie lubię się czuć źle, wybrałem pokaz tanga w restauracji.






Tango nie jest jedyną rzeczą charakterystyczną dla Argentyny i Buenos Aires. Drugą taką rzeczą jest wołowina (w postaci steków). Są kraje w których krowy są święte, w Argentynie są one za to bardzo smaczne. Mówiąc bardzo smaczne nie oddaję nawet w części wrażeń, które zapewnia zjedzenie soczystego, dużego (małych nie podają) steka. Mięso jest po prostu boskie (może stąd się wzięła nazwa boskie Buenos) i zdecydowanie warto ograniczyć pozostałe posiłki dnia, żeby móc wieczorem oddać się wołowej uczcie. Jeśli nie wierzycie i uważacie, że przesadzam wychwalając tutejsze jedzenie to zapraszam do Argentyny, nie zawiedziecie się.

Buenos Aires robi duże wrażenie i zdecydowanie warto poświęcić kilka dni, żeby tą metropolię zwiedzić. Muszę jednak szczerze przyznać, że w trakcie mojej podróży odzwyczaiłem się od tempa życia dużego miasta. Przyzwyczaiłem się do małych, kameralnych miasteczek i terenów pozamiejskich, pełnych cudów natury. Dlatego, choć miasto mi się podobało, to pełen entuzjazmu wyruszyłem w kierunku wodospadów Iguazu, zdaniem wielu turystów jednego z najpiękniejszych miejsc w Ameryce Południowej, a może i na świecie, ale o tym dopiero w następnym poście.

sobota, 23 kwietnia 2011

Peru

Opuściłem Peru półtora tygodnia temu, 23 kwietnia po trzech tygodniach pobytu. W moim pierwotnym planie podróży rozważałem ominięcie tego kraju. Nie wiem w sumie dlaczego, ale teraz wiem, że był to bardzo głupi pomysł.

Peru jako kraj jest znacznie przyjemniejszy od Wenezueli, przede wszystkim ze względu na ludzi. Są dużo bardziej otwarci na innych, przyjaźni i pomocni. Kraj jest dużo bardziej turystyczny, więc pewnie to także ma spore znaczenie. Jego mieszkańcy znają wagę turystyki, także w ich własnych portfelach, więc chętniej turyście pomogą, licząc na minimalny chociaż napiwek, niż go okradną. Kraj jest biedny, więc kwitnie drobna przestępczość, przede wszystkim kradzieże, ale jeżeli się o tym wie i uważa się na swój dobytek to nie powinno się nic stać. Ryzyko bycia postrzelonym czy porwanym nie jest znaczące (choć będąc zupełnie szczerym takie sytuacje również się zdarzają). Peru było krajem stosunkowo słabo skolonizowanym przez Hiszpanów (choć ostatecznie również przez nich podbitym), dlatego duża część ludności jest rdzenna, pochodzenia prekolumbijskiego (sprzed odkrycia Ameryki przez Kolumba). Z wyglądu bardziej przypominają Indian (choć sami zastrzegają, że nie są Indianami, Indianie jak sama nazwa wskazuje żyją w Indiach), chodzą w tradycyjnych, kolorowych strojach (szczególnie starsze kobiety), mówią językiem Quechua, tym samym jakim posługiwali się Inkowie (w tym momencie, kiedy to napisałem, zdałem sobie sprawę, że Quechua to także marka ubrań i sprzętu sportowego sprzedawanego przez sklepy Decathlon... ciekawe, czy rdzenni mieszkańcy Andów mają swój udział w zyskach) i noszą tradycyjne kapelusze - albo szpiczaste, albo zupełnie płaskie. Często sprzedają wyroby własnego rzemiosła, albo pozują do zdjęcia z małą lamą na rękach, za co liczą na napiwek.

Peru jest krajem demokratycznym o gospodarce rynkowej. Ekonomia, choć nie bardzo silna, jest dosyć stabilna. Jej podstawą jest górnictwo, jako że kraj, którego dużą część stanowią góry, bogaty jest w różnego rodzaju rudy. Waluta Peru, Sol (a właściwie Nowy Sol, zresztą podobnie jak u nas, gdzie oficjalna nazwa waluty to co prawda Złoty, ale po denominacji sprzed kilkunastu lat skrót zmienił się z PLZ na PLN zyskując przymiotnik "nowy") podlega w pełni działaniom rynku, przez co jego kurs jest płynny i aktualnie utrzymuje się w okolicach 2,80 za dolara amerykańskiego, czyli praktycznie 1 do 1 w stosunku do Złotego Polskiego (nowego). Politycznie kraj jest demokratyczny, co zresztą miałem okazję sam zaobserwować, ponieważ 10 kwietnia, w trakcie mojego pobytu w Arequipie miały miejsce wybory. Wybory prezydenckie i parlamentarne w Peru odbywają się zawsze równolegle, kadencja obu instytucji jest identyczna i wynosi 5 lat. Kampania wyborcza była bardzo żywa i interesująca. Nie śledziłem jej w telewizji, więc nie mam porównania, ale to co działo się na ulicach bije Polskie kampanie na głowę. Praktycznie całe miasta, wszystkie budynki, każdy kawałek muru (i nie tylko) pokryte były plakatami wyborczymi. Na każdym rogu znajdowało się otwarte biuro wyborcze któregoś z kandydatów a po ulicach jeździły samochody z megafonami na dachach zachęcając do głosowania na swojego kandydata. Możecie sobie wyobrazić, że jeżeli na skrzyżowaniu spotkały się dwa samochody różnych kandydatów, to walka odbywała się na decybele a nie na argumenty. Szczególnie ciekawy był jeden z kandydatów na prezydenta, a to z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że ma polskie korzenie. Po drugie dlatego, że nazywa się Kuczyński (proszę się nie doszukiwać literówki, "u" jest dokładnie tam gdzie powinno być). Po trzecie zaś dlatego, że dostał się do drugiej tury wyborów, która będzie miała miejsce w czerwcu i ma szansę zostać prezydentem Peru.

Z punktu widzenia historycznego i turystycznego Peru to kraj Inków. Imperium to istniało co prawda zaledwie niecałe 200 lat, ale odcisnęło zdecydowanie najmocniejsze piętno na kulturze i historii kraju. Istniały oczywiście cywilizacje przedinkaskie (jak chociażby opisywana przeze mnie cywilizacja Nasca), ale zdecydowana większość muzeów i miejsc archeologicznych dotyczy imperium Inków. Inkowie mówili językiem Quechua, czcili słońce jako swojego głównego boga. Ich religia nie była jednak monoteistyczna, oddawali także na przykład hołd górom, ofiarując chociażby im wysoko w hierarchii urodzone dzieci. Przez większość czasu trwania imperium jego stolicą było Cusco. Pod wpływem naporu Hiszpanów Inkowie zmuszeni byli jednak opuścić to miasto i przenieść stolicę do dżungli do miasta Vilcabamba, gdzie bronili się jeszcze przez prawie czterdzieści lat. Państwo Inków przestało istnieć w 1572 roku, podbite ostatecznie przez Konkwistadorów.

Kraj jest bardzo ciekawy, o bogatej historii. Wiele można zwiedzić, wiele zobaczyć. Jest morze, są wysokie góry, pustynie, jest dżungla (w którą się tym razem nie zapuszczałem). Jeśli będziecie się wybierać w dłuższą podróż po Ameryce Południowej i przyjdzie Wam do głowy pominięcie Peru (wiem, pomysł głupi, ale czasem do głowy może przyjść) to przemyślcie to jeszcze raz. Naprawdę warto tutaj zawitać i poświęcić na ten kraj sporo czasu.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Machu Picchu

Najsławniejsze miasto Inków, zaginione w Andach, odkryte po pięciuset latach w 1911 roku przez amerykańskiego uczonego Hirama Binghama jest jednym z siedmiu nowych cudów świata. Dla większości turystów to absolutna wisienka na torcie podróży po Peru, a nawet po całej Ameryce Południowej. Dla innych to mimo wątpliwości punkt obowiązkowy, bo przecież nie można wrócić z Peru nie zobaczywszy "pieprzonego Machu Picchu" (to cytat ze spotkanego turysty). Na początku podróży ja miałem do tego miejsca podejście dosyć sceptyczne. Rozczarowany nieco piramidą w Chichen Itza, która również należy do tego elitarnego grona siedmiu budowli a którą miałem okazję zobaczyć w styczniu zeszłego roku w trakcie podróży po Meksyku, nie miałem wysokich oczekiwań co do Machu Picchu. Bliżej mi było do poczucia obowiązku niż ekscytacji na myśl o odwiedzeniu tego miejsca. Jakie mam odczucia teraz, po odwiedzeniu "pieprzonego Machu Picchu"? Sami za chwilę wywnioskujecie.

Podróż do Machu Picchu zaczyna się w Cusco, skąd trzeba pojechać pociągiem do Aguas Calientes (dosłownie Gorące Wody), małej miejscowości leżącej u podnóża góry, na której leży zaginione miasto Inków. Większość turystów decyduje się na przenocowanie w Aguas Calientes, aby móc dostać się na górę z samego rana. Do bramy Machu Picchu można się dostać na dwa sposoby - można pojechać tam autobusem, albo iść pod górę około 8 kilometrów. Pierwsze 400 osób, które zarejestruje się na głównej bramie dostaje możliwość wejścia na Huayna Picchu, szczyt, z którego rozciąga się widok na Machu Picchu i cały otaczający go łańcuch górski. Wspinaczka po kamiennych schodach na pionową praktycznie skałę trwa ponad godzinę, ale widok jest (ponoć) oszałamiający, więc chętnych nie brakuje. Od bladego świtu, a właściwie jeszcze grubo przed świtem zaczyna się wyścig o miejsce w pierwszej 400. Część ludzi ustawia się już o 4 rano w kolejce do autobusów, aby załapać się na jeden z pierwszych kursów, reszta decyduje się na morderczy marszobieg pod górę. Ja liczę na autobus. Stoję w kolejce od 4.30, czekam na mojego przewodnika, który ma się pojawić z biletami. Mijają kolejne minuty, autobusy zaczynają odjeżdżać, a mojego przewodnika nie ma. Doszedłem już z kolejką do autobusów, ale bez biletu nie pozostaje mi nic innego jak patrzeć na potok przepuszczanych ludzi i kolejne autobusy odjeżdżające w kierunku Machu Picchu. W końcu pojawia się przewodnik z biletami, wsiadam do autobusu numer 14. Każdy z nich zabiera 30 osób, dodatkowo około 100 ludzi zdecydowało się na podejście - matematyki nie da się oszukać, nie mam najmniejszych szans na miejsce w pierwszej 400 i wejście na Huayna Picchu. Nie ukrywam, złość na przewodnika i jego spóźnienie przykryła moją rosnącą ekscytację z wizyty w tym miejscu.

Musiałem się pogodzić z faktem, że nie zobaczę panoramy Machu Picchu z wysokiego szczytu, co nie zmieniało faktu, że do zwiedzenia zostało samo Machu Picchu. Wycieczkę z przewodnikiem zaczęliśmy o 7.30. Przeszliśmy do pierwszego punktu widokowego i naszym oczom ukazał się niezapomniany, zapierający dech w piersiach obraz.


Dokładnie taki widok ukazał się naszym oczom, ponieważ całe Machu Picchu pogrążone było w gęstej porannej mgle. Widać było tylko na kilka metrów przed siebie. Wbrew pozorom troszkę mi to poprawiło humor, ponieważ przy takiej mgle widok z Huayna Picchu (na które się nie dostałem) nie byłby tak oszałamiający. Na szczęście z kolejnymi minutami mgła powoli opadała ukazując kawałek po kawałku ruiny miasta Inków.




Z każdym kolejnym odsłoniętym przez mgłę kawałkiem mój zachwyt dla tego miejsca rósł. Cieszyłem się, że rano całe miasto było pokryte mgłą, ponieważ jej opadanie (a właściwie podnoszenie się) było wspaniałym spektaklem, który kawałek po kawałku odsłaniał to cudowne miejsce. Gdyby widoczność była od początku dobra, to przeżyłbym tylko jedno "łał" widząc całe Machu Picchu po raz pierwszy. Teraz mogłem przeżywać jedno "łał" po drugim, podziwiając kolejne, zakryte do tej pory zakątki miasta. Po dwóch godzinach przechadzka z przewodnikiem skończyła się (muszę przyznać, że nie bardzo go słuchałem, zajęty byłem podziwianiem budowli). Pożegnanie przewodnika miało miejsce zaraz obok kolejki do Huayna Picchu. Nie miałem pieczątki na bilecie potwierdzającej, że znalazłem się w szczęśliwej 400, ale postanowiłem spróbować swojego szczęścia i stanąłem w kolejce.

Po chwili strażnik zaczął iść wzdłuż kolejki, sprawdzając, czy wszyscy mają niezbędne pieczątki. Ja jej nie miałem, ale zapytałem go, czy będzie możliwość wejścia mimo wszystko. Kazał mi czekać, może się uda. Za mną w kolejce stało jeszcze kilkanaście osób tak samo pozbawionych pieczątki i tak samo pełnych nadziei. Po chwili strażnik zjawił się znowu koło mnie. Rzuciłem mu wymowne spojrzenie o treści "no jak kolego, da radę wejść, czy nie?". Wzruszył ramionami i odszedł. Po chwili zobaczyłem go wychylającego się zza rogu jednego z inkaskich budynków i machającego na mnie konspiracyjnie ręką. Pewien swoich 194 cm wzrostu i ... 90 kg czystej masy mięśniowej udałem się na konspiracyjne spotkanie za rogiem. Strażnik oświadczył mi, że może wyświadczyć mi ogromną przysługę i załatwić niezbędną pieczątkę, ale to oczywiście będzie się wiązało z koniecznością ofiarowania dobrowolnego napiwku. Ok, Amigo, idź, załatwiaj, będzie propina (napiwek po hiszp.). Po kilku minutach mój kolaborant pojawił się za drugim rogiem tego samego budynku (wiadomo, dobry agent nie korzysta z tej samej mety dwa razy) z uśmiechem, który powinien być szelmowski, a bardziej przypominał czterolatka, któremu udało się coś nabroić ale nie chce powiedzieć co. Udałem się zatem za kolejny róg, strażnik uśmiechnięty wyciągnął zza pazuchy mój bilet okraszony czerwoną, świeżutką pieczątką. Z ręki do ręki powędrował bilet i 10 peso i każdy z nas zadowolony udał się w swoją stronę, ja z powrotem w kierunku kolejki. Przeszedłem przez bramę z numerem 391. Dosyć długa kolejka za mną nie dawała nadziej na wejście tym wszystkim, w których strażnik nie rozpoznał potencjalnych konspiratorów i źródła zarobku.

Wejście na Huayna Picchu było ciężkie, bardzo ciężkie. Ściana jest praktycznie pionowa, idzie się po kamiennych, śliskich, stromych i krętych schodach, co jakiś czas korzystając z przymocowanej do góry liny. Na wejściu i wyjściu trzeba się zarejestrować, podając swoje dane i dokładną godzinę przekroczenia bramy - to na wypadek, gdyby się komuś noga powinęła i pod koniec dnia jeszcze go z powrotem na bramie nie było (no bo jak miał być, skoro leżał martwy kilkaset metrów niżej). Mijani na ścieżce turyści schodzący z góry byli bardzo zgodni co do dystansu, który pozostał wchodzącym do pokonania - 10 minut. Powtarzali tak wszyscy przez kolejne pół godziny. Wielu dodawało, że jest ciężko, ale naprawdę warto się wspinać. Tu akurat nie mijali się z prawdą.

Widok ze szczytu Huayna Picchu był naprawdę oszałamiający. Co prawda samo Machu Picchu nie robiło tak ogromnego wrażenia, bo po prostu z tej odległości było malutkie i niepozorne, ale cały krajobraz, otaczające góry, płynąca u dołu rzeka, wszystko było spektakularne. Dopiero z tej perspektywy widać było jak fantastyczną robotę wykonali Inkowie chowając swoje miasto w tak nieprzystępnym miejscu. Dookoła nie było nic, tylko dziesiątki porośniętych dżunglą gór. Nic dziwnego, że miasto było zaginione przez ponad 500 lat.


Zejście z Huayna Picchu nie było wcale łatwiejsze od wejścia. Schodzenie po śliskich, bardzo stromych i szerokich zaledwie na połowę mojej stopy schodach wymagało bardzo dużo skupienia i uwagi. Zależało mi jednak, żeby się wyrejestrować na bramie, więc krok po kroku pokonywałem drogę w dół. Po kolejnej godzinie byłem z powrotem na terenie Machu Picchu. Wykończony wspinaczką usiadłem na jednym z antycznych stopni, przytuliłem plecak do piersi i zasnąłem. Obudziłem się po około 40 minutach, zdolny do dalszego zwiedzania. Resztę dnia poświęciłem na spacer po zakątkach tego oszałamiającego miejsca i na fotografowanie. Na poniższych zdjęciach w tle widać szczyt Huayna Picchu.



Bez dwóch zdań Machu Picchu jest kolejnym, po Angel Falls w Wenezueli, spektakularnym miejscem, które trzeba zobaczyć w trakcie podróży po Ameryce Południowej. Oszałamia swoją lokalizacją, historią, architekturą, unoszącą się mgłą. Bezwzględnie zasługuje na miano jednego z siedmiu cudów świata (ok, może jeszcze za mało widziałem, żeby używać takich określeń jak bezwzględnie, ale wrażenie robi oszałamiające, pozostawiając takie miejsca jak Chichen Itza daleko w tyle). Dla takich miejsc warto jeździć po świecie.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Cuzco i rafting

Być może najsławniejsza miejscowość w całym Peru. Położone na wysokości 3 326 metrów, w samym sercu Andów Cusco jest oblegane przez turystów. Nic w tym dziwnego, to właśnie stąd wyjeżdżają wycieczki do legendarnego Machu Picchu, miasta Inków, jednego z nowych siedmiu cudów świata (ale o Machu Picchu później, w jednym z kolejnych wpisów). Miasteczko jest bardzo malownicze, położone pomiędzy szczytami górskimi, pełne placów, placyków, restauracji, kawiarenek, wąskich uliczek i kościołów. W dzień wszyscy naokoło chcą Ci sprzedaż masaż (?!?) a wieczorem trawę albo kokainę. Z tymi masażami to jest zresztą śmiesznie. Przez pierwsze dni zastanawiałem się dlaczego właśnie masaże i dlaczego właśnie w Cusco. Przez pierwsze półtora miesiąca moich podróży nikt mi nie próbował jeszcze sprzedać żadnego masażu. Okazuje się, że żeby zainteresować się masażami trzeba wrócić z jakiejś wycieczki, najlepiej długiej, pieszej i po górach. Wtedy człowiek inaczej patrzy na tych, którzy masaże oferują. Chodząc po ulicach Cusco trzeba oczywiście grzecznie odmawiać wszystkim kobitkom, które chcą nas wymasować, ale one tak szybko nie rezygnują. Po pierwszym "nie, dziękuję" (a dokładnie "no, gracias") ich ton zmienia się na błagalny (może uproszą ten masaż). Po drugim "nie, gracias" sięgają po argument ostateczny - "senior, two ladies!". Wtedy zaczynam się zastanawiać, czy my dalej rozmawiamy o masażu.

Głównym celem turystów przyjeżdżających do Cusco jest wyprawa do Machu Picchu, ale to zdecydowanie nie jedyna rzecz, którą można tutaj robić. Okolica oferuje bardzo wiele różnych aktywności i archeologicznych i sportowych (to zdanie zabrzmiało, jak przepisane z jakiegoś folderu turystycznego, ale nie, pochodzi całkowicie z mojej głowy). Jedną z aktywności, którą można tutaj uprawiać jest tzw. white water rafting, czyli spływ pontonem po dosyć wzburzonej górskiej rzece. Ja też postanowiłem spróbować swoich sił w raftingu.

Po półtoragodzinnej jeździe autobusem dotarliśmy do obozu. Tam przydzielono nam sprzęt (kombinezony, kamizelki ratunkowe, kaski, wiosła), po czym pojechaliśmy jeszcze kawałek w górę rzeki. Na brzegu przeszliśmy podstawowe przeszkolenie - w jaki sposób wiosłować, jakie są komendy (5 komend dotyczących sposobu wiosłowania i 2 komendy ratunkowe) i co robić, jak ktoś wypadnie z pontonu. Zaraz potem zaczął się dwugodzinny spływ. Pierwsze wrażenie było takie, że do tego potrzeba cholernie dużo siły. W trakcie spływu pracuje praktycznie całe ciało - górna część wiosłuje, dolna część ciała trzyma się łodzi i balansuje, żeby nie wypaść za burtę. Przewodnik, siedzący z tyłu cały czas wykrzykuje komendy, nie zważając na nasze zmęczenie (które przyszło dosyć szybko, bo sport jest faktycznie wyczerpujący). Cały czas zalewa nas woda z rzeki, co kilkanaście minut dobijamy do brzegu, żeby chwilę odpocząć i poczekać na drugi ponton. Pomiędzy nami pływa kajak, którego celem jest udzielenie pomocy, gdyby ktoś wypadł z pontonu. W razie wypadnięcia, trzeba się po prostu poddać prądowi rzeki, jakiekolwiek próby pływania nic nie dają, prąd jest za silny. W takiej sytuacji podpływa kajak, trzeba się go w odpowiedni sposób uczepić, po czym kajak podpływa do łódki, do której jest się wciąganym. W pewnym momencie przewodnik pozwolił nam wyskoczyć z pontonu do wody, wyskoczyły nas 3 osoby i w taki właśnie sposób nas z powrotem do pontonu wciągali. Rafting był bardzo fajnym doświadczeniem, potworny wysiłek, zimna woda i masa frajdy. O to właśnie w takich sportach chodzi.


niedziela, 10 kwietnia 2011

Kanion Colca

Drugi co do głębokości kanion na świecie. Zastanawiacie się pewnie, który kanion jest w takim razie najgłębszy. Może kanion Kolorado? Otóż nie, najgłębszy jest położony bardzo niedaleko kanionu Colca kanion Cotahuasi. Kolorado, choć pewnie najsławniejszy, jest około dwukrotnie płytszy od peruwiańskich gigantów.

Kanion Colca znajduje się w odległości około 4 godzin jazdy z Arequipy, która jest główną bazą wypadową do jego zwiedzania. Głęboki na 3 191 m, długi na 100 km, otoczony wulkanami (najwyższy ma 6 613 metrów) i porośnięty gęstymi drzewami wznosi się nad meandrującą w jego głębi rzeką o tej samej nazwie. Wiele osób chcąc zwiedzić kanion wybiera się na kilkudniową wycieczkę, w trakcie której schodzą na dno kanionu, nocują tam i następnego dnia wspinają się na górę. Pierwotnie też miałem taki plan, ale niestety choroba, która dopadła mnie przed pamiętną podróżą autobusem nie pozwoliła mi go zrealizować. Trekking w dół kanionu byłby nie lada wyzwaniem dla zdrowego organizmu (widziałem ludzi, którzy wrócili z takiej wycieczki, nie wyglądali zbyt świeżo), więc zdecydowanie nie chciałem forsować mojego, osłabionego chorobą.

Zdecydowałem się w takim razie na jednodniową wycieczkę, która ograniczała się do zwiedzenia kilku punktów widokowych, z których (zgodnie z nazwą) rozpościerał się wspaniały widok na cały kanion. Wycieczka zaczęła się o godz. 2.30 rano. Jedną z głównych atrakcji kanionu jest stado kondorów, które można obserwować między godziną 8 a 10, dlatego wyjazd był tak wcześnie. Arequipa znajduje się na wysokości ok 2200 metrów, najwyższy punkt kanionu ok. kilometra wyżej, ale żeby dojechać do niego, trzeba się przebić przez naprawdę wysokie góry. Najwyżej położony punkt w trakcie przejazdu autobusem znajdował się na wysokości 4 910 metrów. Zatrzymaliśmy się tam ok 5 rano, żeby podziwiać wschód słońca znad horyzontu pełnego wulkanów. Było potwornie zimno (na pewno poniżej zera), dookoła śnieg, wysokość ściskała z całej siły płuca, nie pozwalając resztkom powietrza dostać się do nich. Niektórych pasażerów choroba wysokościowa dopadła do tego stopnia, że ledwo przytomni zostali w autobusie.

Ok 7 rano zaczęliśmy zwiedzanie poszczególnych punktów widokowych. Mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ stado kondorów, które nie zawsze się pokazuje turystom postanowiło dla nas urządzić mały pokaz. Latały nad punktami widokowymi ponad godzinę, szybowały, czasami zawisły w powietrzu jakby pozując. Sam kanion również robił wrażenie - głęboki, kręty i zielony (jakoś kaniony mi się zawsze kojarzyły z kolorem żółto czerwonym, ale pewnie naoglądałem się zdjęć pustynnego Kolorado). Do Arequipy wróciliśmy nieco inną trasą, nie przebijając się już przez mordercze wysokości (trochę przesadzam z tą morderczością, ale dobrze brzmi w tekście, tworzy atmosferę grozy), sunąc spokojnie przez równiny, po których spacerowały lamy i alpaki (takie inne lamy, nie wiem w sumie czym się różnią, ale smakują bardzo dobrze).




sobota, 9 kwietnia 2011

Arequipa


Arequipa jest drugim co do wielkości miastem Peru liczącym ponad 850 tys. mieszkańców. Położona u stóp Andów na wysokości ponad 2200 m.n.p.m. wyróżnia się spośród innych miast kraju swoją czystą, kolonialną zabudową i niezależnością intelektualną obywateli.
Podróż do Arequipy z Nasca zapowiadała się tak, jak każdy poprzedni przejazd autobusem nocnym.  Wyjazd o 22, około 10 godzin w mocno schłodzonym wnętrzu i rano przyjazd na miejce.  W ciągu dnia zacząłem się gorzej czuć, na godzinę przed wyjazdem dostałem gorączki. Przeczuwałem, że podróż będzie ciężka, ale wszystkiego nie przewidziałem.
Około 3.30 autobus zatrzymał się. Zaspani pasażerowie w większości nie zdawali sobie nawet z tego sprawy. Myślałem, że zatrzymaliśmy się na jakimś postoju albo stacji benzynowej, ale mijały kolejne minuty a autobus cały czas stał w miejscu. Przy wyłączonym silniku nie działała klimatyzacja, więc dosyć szybko zaczęło się robić duszno. Po trzech kwadransach wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Staliśmy w gigantycznym korku, który składał się praktycznie wyłącznie z autobusów i ciężarówek. Razem z kilkoma osobami, które również nie spały poszliśmy poszukać początku korka i powodu, dla którego zatrzymał się ruch. Ruch został zatrzymany o godzinie 3 po południu poprzedniego dnia (12 godzin przed naszym przyjazdem) na bramkach z opłatami za przejazd, ok 2.5 kilometra przed naszym autobusem. Powodem zatoru był wypadek cysterny z gazem ok 30 km. za bramkami. Cysterna leżała przewrócona na boku, gaz ulatniał się przez niewielką dziurę w metalowej obudowie i nie można było na to nic poradzić, trzeba było czekać aż się całkowicie ulotni i zabiezpieczać teren, żeby nie pojawiła się najmniejsza iskra, która mogłaby wywołać eksplozję. To właśnie z powodu tego zagrożenia polija zdecydowała się zatrzymać ruch aż 30 km. od tego miejsca.
Wiedzieliśmy już, że postoimy w korku dobry kawałek czasu. Trzeba było najpierw poczekać, aż z cysterny ulotni się cały gaz, miejsce wypadku zostanie uprzątnięte, a potem korek składający się z 3-4 rzędów autobusów i ciężarówek (jezdnia była tylko jedna, pojazdy poustawiały się obok siebie na poboczu) zostanie rozładowany. Mieliśmy szczęście, ponieważ nasz autobus utknął w środku niewielkiego miasteczka, więc nie było obawy o zakup jedzenia, wody i skorzystanie z toalety. Po 7 rano miasteczko zaczęło ożywać, pojawiły się pierwsze kramy z jedzeniem i rękodziełem, kolejni zaspani turyści wychodzili z autobusów, żeby poznać radosną nowinę o zaistniałych wydarzeniach, która drastycznie zmieni ich plany na ten dzień.
Na szczęście autobus, którym jechałem był w połowie wypełniony turystami (czasem jestem jedynym gringo w autobusie), więc było z kim spędzić długie godziny, które były przed nami. Rozmawialiśmy, próbowaliśmy spać, graliśmy w pokera na środku chodnika, wzbudzając tym zainteresowanie rosnącej lokalnej publiczności. Nie graliśmy oczywiście na pieniądze, głównie dlatego, że wyłożenie najmniejszej chociaż gotówki na chodnik stanowiłoby zachętę dla lokalnych rabusiów, którzy i tak z pewnością już czatowali na łupy w tłumie, który los zesłał do ich miasteczka. Po około piętnastu godzinach korek ruszył ku uciesze wszystkich. Autobusy zaczęły jechać, nie czekając zbytnio na swoich pasażerów. Nie mogły przecież zmarnować okazji przesunięcia się chociaż o kilkanaście metrów do przodu, pasażerowie znaleźliby i tak swoje pojazdy, tyle że trochę dalej niż by się spodziewali. Pierwotny entuzjazm nie trwał długo, ponieważ kolejne kilkanaście kilometrów pokonywaliśmy przez kolejne pięć godzin. O ile na początku stanie w korku było nie lada przygodą i czas mijał relatywnie szybko, o tyle te ostatnie kilometry były już udręką, która dawała się wszystkim we znaki. Mnie we znaki dawała się gorączka, która pomimo leków, które miałem ze sobą zdawała się nie ustępować.
Wyjechaliśy z korka po 23, dwadzieścia godzin po tym, jak w nim utknęliśmy. Dojechaliśmy do Arequipy po 31 godzinach jazdy.
Arequipa jest bardzo przyjemnym miastem. Przyciąga turystów swoją architekturą, niezależnością  i możliwością trekkingu (chodzenia po terenie) po okolicznych kanionach i wulkanach. Trekking w tych okolicach jest nie lada wyzwaniem, ponieważ dwa pobliskie kaniony są najwyższymi na świecie (w najwyższym punkcie mają po ok. 3 700 metrów wysokości). Nie ustępują im również wulkany, sięgające poziomu nawet ponad 6 000 m. n.p.m.
Ja również miałem plany zejścia do jednego z kanionów, ale pokrzyżowała mi je choroba. Przez pierwsze dwa dni pobytu w Arequipie walczyłem z gorączką (na szczęście jak tylko zmieniłem fotel autobusowy na łóżko i kołdrę szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na moją korzyść). Wolałem odpuścić sobie pewne aktywności i dobrze się wykurować, żeby głupie przeziębienie nie ciągnęło się za mną przez kolejne tygodnie podróży.
Głównymi atrakcjami Arequipy są Plaza de Armaz (taki peruwiański odpowiednik wenezuelskigo Plaza Bolivar, również jest w każdym mieście, stanowiąc jego centralny punkt), historyczny klasztor, który stanowi otoczone murami miasto w mieście oraz muzeum poświęcone ofiarom z dzieci składanym przez Inków.
Szczególnie interesujące jest to właśnie muzeum. Przez wiele lat historycy nie sądzili, że Inkowie składają bogom ofiary z ludzi. Dopiero w 1992 r. lokalny przewodnik w trakcie trekkingu po jednym z wulkanów natknął się na coś, co przypominało rytualny grobowiec, jednak nie znalazł żadnego ciała. Zainspirowany swoim znaleziskiem namówił znajomego archeologa do zorganizowania kolejnej wyprawy, która odbyła się trzy lata później. Wyprawa zakończyła się sukcesem, ponieważ poszukiwacze znaleźli na zboczu wulkanu, ok 100 metrów poniżej grobowca doskonale zakonserwowane przez mróz ciało młodej dziewczyny złożonej w ofierze przez Inków. Dziewczynce nadano imię Juanita (od imienia przewodnika – John, po hiszpańsku Juan) i przydomek „Lodowej Księżniczki”. Juanita została złożona w ofierze ponad 500 lat temu na szczycie wulkanu na wysokości ok 6 000 metrów. Ciało zostało doskonale zakonserwowane przez mróz, dzięki czemu zachowały się wszystkie jej elementy, łącznie z narządami wewnętrznymi (dziewczynka została po prostu pochowana, bez procesu mumifikacji), co umożliwiło przeprowadzenie dokładnych badań przez naukowców z Peru i USA, w tym testów DNA i rezonansu magnetycznego. Badania pozwoliły określić, w jaki sposób Juanita została zabita. Po dotarciu na szczyt wulkanu (co było nie lada wyczynem, ponieważ Inkowie nie posiadali specjalistycznego sprzętu alpinistycznego, wspinali się w sandałach, wyprawa na szczyt wulkanu trwała około miesiąca) w trakcie uroczystej ceremonii dziewczynce najpierw podano toksyczny napój, który miał na celu otumanić ją i osłabić organizm. Śmierć została jednak zadana uderzeniem tępym narzędziem w głowę przez mistrza ceremonii.
Po odnalezieniu Juanity odkryto jeszcze kilka grobowców, w tym trzy również dobrze zakonserwowane przez mróz ciała dzieci. Juanita jest jednak najpopularniejsza, ponieważ została odnaleziona jako pierwsza, jest zdecydowanie najlepiej zakonserwowana , do tego była najwyżej urodzona spośród wszystkich innych ofiar (mogła być nawet córką króla). Ciało Juanity można oglądać w muzeum, niestety od stycznia do kwietnia lodowa księżniczka przebywa na wakacjach (poddawana jest procesowi konserwacji i badań). W tym czasie wystawiona jest jednak inna dziewczynka, Sarita. Nie jest tak popularna, ale widok zamrożonego przed pięciusel laty ciała złożonej w ofierze dziewczynki robi wrażenie, niezależnie od tego jak ma na imię.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Linie Nasca

Jedna z najwiekszych tajemnic archeologicznych swiata - narysowane na pustyni na powiechnii ok 700 km kwadratowych linie, figury geometryczne i rysunki, wyaznie widoczne dopiero z powietrza. Zostaly stworzone przez cywilizacje Nasca (stad nazwa miejscowosci, kolo ktorej sie znajduja) w okresie od ok. 200 r p.n.e. do ok 600 r n.e., na dlugo przed  powstaniem duzo bardziej znanej cywilizacji Inkow. Tajemnica linii nie kryje sie w ich pochodzeniu czy historii. Wiadomo, kto je stworzyl, wiadomo kiedy, wiadomo jak, nie wiadomo natomiast czemu mialy sluzyc.

Nascowie stworzyli swoje dzielo w jednym z najbardziej suchych miejsc na ziemi, gdzie srednie roczne opady deszczu wynosza zaledwie okolo 20 mm. Biala glinka pustyni pokryta jest w tym miejscu ciemnymi kamieniami. Aby stworzyc rysunki Nascowie poprzenosili kamienie z wytyczonych linii i porozkladali je na ich krawedziach. Jasne linie kontrastuja z ciemnymi kamieniami, dzieki czemu pomimo stosunkowo niewielkiej glebokosci (20-30 cm) i szerokosci (srednio kilkadziesiat cm) sa wyraznie widoczne z duzych wysokosci. Linie sa takze w dosych naturalny sposob chronione od dzialania warunkow atmosferycznych. Nie zagrazaja im opady deszczu, ktore prawie wcale tutaj nie wystepuja. Nie jest im takze grozny wiatr, wrecz pomaga konserwowac rysunki - nagrzane w ciagu dnia kamienie na krawedziach linii tworza w nocy poduszke cieplego powietrza, ktora chroni je przed silniejszymi podmuchami. Wiatr zwiewa natomiast drobniejsze kamienie z powierzchnii linii, dzieki czemu jasniejszy teren jest caly czas utrzymywany w czystosci. Proces konserwacji jest tak skuteczny, ze nawet slady samochodow, ktore jezdzily po tym terenie w latach 20-tych ubieglego wieku (jeszcze przed odkryciem linii) sa widoczne do dzisiaj.

Wiadomo zatem w jaki sposob technicznie Nascowie narysowali linie, nie wiadomo natomiast w jaki sposob je wytyczyli. Obrazy rozciagaja sie na gigantycznej powierzchnii, rysunki zwierzat maja od kilkudziesieciu do ponad dwustu metrow dlugosci, natomiast pojedyncze linie rozciagaja sie nawet na kilka kilometrow. Jak zatem ludzie zyjacy dwa tysiace lat temu wyznaczyli bieg linii? Nie mogli ich przeciez zobaczyc z powietrza. Na ten temat trwaja caly czas badania, ale nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Prawdopodobnie wykorzystywali zaawansowane obliczenia matematyczne do rozrysowania ksztaltow, po czym do ich przeniesienia na pustynie stosowali bardzo dlugie, rozciagniete liny. Niestety brak jasnych dowodow takiej tezy, podobnie jak brak wyjasniej znaczenia i zastosowania linii.

Badacze rysunkow z Nasca postawili kilka hipotez dotyczacych zastosowania tych niebywalych ksztaltow. Pierwsza hipoteza laczy sie ze zrodlami wody. Woda byla i jest dobrem bardzo rzadkim w tym rejonie kraju. Zdobycie jej i zapewnienie stalego do niej dostepu bylo wiec kwestia przetrwania calej cywilizacji. Tworcy hipotezy zwiazanej z woda mowia zatem, ze linie stanowily szlaki prowadzace z miejsc zamieszkiwanych przez Nascow do roznych punktow na brzegu rzegi, z ktorych mogli czerpac zyciodajny plyn. Faktycznie wiele z linii zdaje sie potwierdzac ta teze - prowadza z terenow mieszkalnych do kilku punktow koncentracji, z ktorych znowu rozchodza sie, docierajac w koncu do rzeki.

Druga hipoteza traktuje rysunki z Nasca jako wielki podrecznik astronomii. Wiele linii prowadzi do punktow na horyzoncie, w ktorych w kluczowych dniach roku (najdluzszy i najkrotszy dzien, rownonoce) wschodzily lub zachodzily kluczowe gwiazdy i gwiazdozbiorom na niebosklonie. Zwolennicy tej hipotezy uwazaja takze, ze rysunki zwierzat odpowiadaja roznym konstelacjom - mozna je z duza dokladnoscia na siebie nalozyc. Nawet jezeli faktycznie tak bylo, to badaczom nie udalo sie znalezc zaleznosci, ktore mowilyby, w jaki sposob z tak wielkiego naziemnego kalendarza korzystac. Sceptycy mowia natomiast, ze linii, ksztaltow i gwiazdozbiorow jest tak wiele, ze ich nakladanie sie jest dzielem czystego przypadku.

Trzecia hipoteza laczy linie z rytualami religijnymi. Nascowie mieli chodzic wzdluz linii i odprawiac na nich rytualne tance w okresie swoich swiat. Ksztalty zwierzat mogly byc takze okreslonymi symbolami - np. gigantyczny pajak mial symbolizowac plodnosc. Mozliwie jest takze to, ze kazda z hipotez niesie ze soba odrobine prawdy. Rysunki powstawaly przez ponad 800 lat, mogly byc zatem takie okresy, w ktorych ich tworcy byli skoncentrowani na wodzie, w innych okresach na rytualach religijnych, jeszcze pozniej na astronomii. Prawie pewne jest jednak, ze dokladnej odpowiedzi na pytanie, do czego sluzyly linie nie poznamy nigdy.

Z liniami Nasca nierozerwalnie laczy sie osoba Marii Reiche, niemieckiej matematyczki i archeolog, ktora poswiecila prawie szescdziesiat lat ze swojego dlugiego zycia (zmarla w 1998 roku w wieku 95 lat) na badanie znaczenia i konserwacje linii. Maria Reiche byla zwolenniczka teorii astoronomicznego zastosowania rysunkow. Sama odkryla bardzo wiele zaleznosci pomiedzy polozeniem linii i gwiazd. Dzieki niej w duzej mierze linie pojawily sie na archeologicznej mapie swiata i w 1995 roku zostaly wpisane na liste swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Dzisiaj linie Nasca przyciagaja do tego rejonu wielu turystow. Jedynym sensownym sposobem ich obejrzenia jest wykupienie polgodzinnego przelotu nad tym terenem w niewielkim samolocie. Samoloty zabieraja od 4 do 12 pasazerow i przez pol godziny kreca kolka nad rysunkami wzbudzajac w pasazerach dwa silne odczucia - fascynacji liniami i rysunkami i nudnosci od ciaglego krecenia sie nad nimi. Z samolotu widac takze przebiegajaca przez ten teren trase, slawna Panamericane, ktora zbudowana jeszcze przed odkryciem linii przecina ogon jednej z figur - jaszczurki.










niedziela, 3 kwietnia 2011

Lima

Stolica Peru jest zamieszkana przez siedem i pół miliona ludzi, z czego jedna piąta żyje poniżej granicy ubóstwa. Spodziewałem się miasta podobnego do Caracas - mrocznego, niebezpiecznego i niezbyt przyjemnego. Po dwóch dniach spędzonych w Limie muszę przyznać, że jestem pozytywnie rozczarowany (sic!).

Oczywiście nie poznałem całego miasta, zwiedziłem tylko dwie z ponad czterdziestu dzielnic, ale to co zobaczyłem zostawi na pewno pozytywne wrażenia. Miraflores, w której się zatrzymałem jest najbardziej turystyczną i najbezpieczniejszą z dzielnic. Ten kawałek Limy, położony na wybrzeżu oceanu spokojnego (który widziałem po raz pierwszy w życiu!) to normalne, nowoczesne miasto. Fantastycznie zadbane parki, ludzie uprawiający poranny jogging, przyjemne kawiarnie, w których można coś zjeść, napić się kawy, poczytać książkę czy poobserwować mieszkańców. Do tego masa działających bez problemów bankomatów, centra handlowe, sklepy. Ludzie siedzą w parkach, nikt się nie spieszy, panuje bardzo przyjemna atmosfera. Lubie taki klimat, siadam wtedy w ogródku kawiarni albo na ławce w parku i po prostu patrzę.

Centralna Lima jest delikatnie w tyle za Miraflores, ale również całkiem przyjemna. Tutaj można znaleźć zabytki architektoniczne - katedrę, pałac gubernatora i całą masę muzeów. W tej dzielnicy już trzeba troszkę bardziej na siebie uważać, bo można paść ofiarą kieszonkowców. Jeśli jednak pamięta się o podstawowych zasadach ostrożności (takich jak na przykład to, że nigdy nie wolno stracić kontaktu z plecakiem, nawet na chwilę) to nie powinno się zdarzyć nic groźnego.

Według przewodnika w Limie można spędzić długie miesiące i się tym miastem nie znudzić. Ja miałem tylko dwa dni, w kontekście całej mojej podróży wystarczy. Jest kilka innych miast po drodze, w których będę chciał spędzić trochę więcej czasu. Poza tym pozostałe atrakcje Peru czekają. Jutro jadę do Nazca.

sobota, 2 kwietnia 2011

Republica Bolivariana

Republica Bolivariana de Venezuela (Boliwariańska Republika Wenezueli) to oficjalna nazwa kraju wprowadzona przez Hugo Chaveza w 1999 roku. Dziwna, prawda? Nazwa dziwna, bo i kraj jest dziwny.

Wenezuela jest krajem socjalistycznym, czego trudno nie zauważyć, bo pierwsze co widać po wyjściu z samolotu jeszcze na lotnisku to wielkie plakaty zachwalające hasła socjalizmu. Niewiele pamiętam z czasów komunizmu w Polsce, miałem siedem lat kiedy się skończył. Pamiętam tylko kolejki po cukier, w których musieliśmy stać z babcią i bratem, żeby kupić 6 kilo na zapas (po 2 kilo na osobę), jakieś dziwne bony za które można było kupić klocki lego w Pewexie i kartki, o których wiedziałem, że są, ale nie rozumiałem do czego służą. Dwa tygodnie spędzone w Wenezueli pozwoliły mi zatem choć trochę poczuć, czym jest socjalizm.

Gdybym miał sprowadzić moje obserwacje do jednego słowa to byłby to „absurd”. Absurdem jest bowiem dla mnie to, że w Caracas żyje ponad 5 milionów ludzi, z czego większość w slumsach w domach, które w każdej chwili mogą się zawalić, codziennie ma tam miejsce kilka morderstw, ale plakaty w mieście mówią, że jest to najwspanialszy kraj na świecie. Absurdem jest to, że władza kontroluje wymianę waluty i ustaliła kurs dolara na boziomie 4.30 BsF (Bolivar Fuerte, waluta kraju), ale na czarnym rynku od policjanta można kupić BsF po kursie 8.00 za dolara. Największym absurdem jest dla mnie jednak to, że za jednego dolara można kupić 8 litrów benzyny, ale tylko pół litra wody mineralnej (o chlebie można zapomnieć, bo bochenek kosztuje około 3 dolarów). Turysta jakoś to przełknie, przywiezie dolary, wymieni u policjanta i co najwyżej ponarzeka, że nie spodziewał się, że w Wenezueli tak drogo. Ale tam na miejscu żyją miliony ludzi, którzy nie zarabiają tyle co europejscy turyści, a muszą zapłacić dokładnie tyle samo za chleb, masło czy mleko.

W kraju panuje kult  Simona Bolivara, przywódcy wojny o niepodległość Wenezueli, Ekwadoru i Kolumbii sprzed 200 lat. Bolivar urodził się w Wenezueli i jest tam czczony niczym Bóg (czasem jego popiersia znajdują się nawet w kościołach). Bolivar jest w nazwie kraju, waluty, systemu politycznego (socjalizm bolivariański). W każdym (dosłownie) mieście główny plac nazywa się Plaza Bolivar, od którego zwykle odchodzi Calle Bolivar. Nawet w wiosce na rzece Catatumbo jest Plaza Bolivar (choć nie ma tam ulic, ani chodników, jest tylko woda)! Za zbeszczeszczenie pamięci bohatera można dostać mandat. Tak głęboki kult bohatera narodowego i idący za nim patriotyzm nie jest jednak wrodzony, jest narzucony. Ludzie młodzi wcale nie czują się patriotami, a przynajmniej nie takimi, za jakich uważają się rządzący krajem.

W Wenezueli doświadczyłem także po raz pierwszy w życiu jawnej propagandy. Wszędzie w kraju widać plakaty zachwalające socjalizm (Socialismo o muerte! – socjalizm albo śmierć!, to główne hasło płynące z plakatów). Przy każdej najmniejszej budowie lub remoncie drogi stoi plakat mówiący o tym, że to rząd dba w ten sposób o obywateli i razem z nimi buduje socjalizm. Na plakacie jest zdjęcie gubernatora danego regionu, zawsze w objęciach Hugo Chaveza. Rząd w ten sposób chce przekonać ludzi, jak wiele dla nich robi. Wielu obywateli pewnie w to nawet wierzy, bo nie wiedzą, że to żadna łaska, tylko ich psi (za przeproszeniem) obowiązek. Na policję nie bardzo można liczyć, bardziej należy się jej bać, a w takich miastach jak Caracas wręcz unikać. Z pewnością kojarzy się ona z władzą, ale już nie bardzo ze sprawiedliwością. Ich głównym zadaniem (taka jest opinia tubylców) jest pobieranie łapówek, niczym innym specjalnie się nie zajmują, kierując ruchem tworzą tylko większe korki.

Kraj czerpie głównie zyski z wydobycia i sprzedaży ropy naftowej, przez co nie przykłada większej wagi do innych gałęzi gospodarki, w tym do turystyki. Wenezuela mogłaby być mekką dla turystów, położona w klimacie podzwrotnikowym, posiada bardzo długą linię brzegową nad morzem karaibskim i niebywałe bogactwo fauny i flory. Podróżując po tym kraju można podziwiać bardzo zróżnicowane krajobrazy – na zachodzie Andy, na południu rejon Amazonki, na wschodzie fantastyczne góry stołowe (Tepui) z zapierającym dech w piersiach najwyższym wodospadem świata oraz delta Orinoko (która notabene zamieni się niedługo w pole naftowe). Nie ma tu jednak bardzo wielu turystów, kraj nie jest im przyjazny. Jest drogi, dosyć niebezpieczny, poza tym ludzie nie są zbyt otwarci. Chcąc kupić coś w sklepie masz wrażenie, że przeszkadzasz sprzedawcy a nie dajesz mu zarobić na życie.

Wenezuelę zdecydowanie warto jednak odwiedzić. Po pierwsze dlatego, że krajobrazy i przyroda w tym kraju są oszałamiające. Po drugie dlatego, że doświadczenie socjalizmu choćby z perspektywy turysty, jest szczególnie dla człowieka w moim wieku przeżyciem bardzo ciekawym. Wciąż jest na świecie kilka krajów takich jak ten (niektóre są nawet znacznie bardziej autorytarne), ale mam nadzieję, że będzie ich coraz mniej. Sami Wenezuelczycy wierzą, że niedługo młode pokolenie dojdzie do głosu i zmieni kraj na taki, w jakim naprawdę chcieliby żyć.

Wenezuela już za mną, jestem w Peru.

Powrót do (względnej) cywilizacji

Po ponad tygodniu spędzonym w dżungli z krótką przerwą na incydent z plecakiem w Ciudad Bolivar wróciłem do cywilizacji. Z delty Orinoko dostałem się do Puerto La Cruz, miasta położonego na wybrzeżu morza karaibskiego, będącego bazą wypadową na Isla de Margarita, ulubionego miejsca wypoczynku turystów. Nie wybierałem się na wyspę, ale chciałem poświęcić ostatnie dwa dni w Wenezueli na romowę z rodziną przez Skype’a, uzupełnienie bloga (zacząłem już dostawać maile ze skargami na brak nowych wpisów), zrobienie prania.

Powrót do cywilizacji był jednak dosyć stresujący. W cywilizacji potrzebna jest bowiem gotówka, a ja jej już nie miałem (ostatnie pieniądze zaoszczędzone w Ciudad Bolivar na darmowym noclegu o którym pisałem cześniej wydałem na dotarcie do Puerto La Cruz). Wybranie pieniędzy z bankomatu nie jest w Wenezueli wcale sprawą prostą, ponieważ rząd (jak to na socjalistyczny rząd przystało) stara się kontrolować obieg gotówki w kraju, wskutek czego największe kolejki nie są do sklepów a do bankomatów. Będąc turystą trzeba się mocno po nich nachodzić, żeby w końcu wybrać pieniądze (zwykle trzeba odwiedzić około dziesięciu i wybróbować kilka kart zanim uda się przeprowadzić transakcję). Ja do tego miałem zablokowaną główną kartę (bank odczytał moją transakcję na Kajmanach jako podejrzaną i automatycznie zablokował kartę), pozostałe dwie nie działały w tutejszych bankomatach (choć mogłem nimi płacić w tych nielicznych miejscach, w których były terminale). Do tego zablokowany miałem również telefon (nie pamiętałem, a właściwie w ogóle nie zapamiętałem PINu, bo to nowy numer), więc nie mogłem zadzwonić do banku i wyjaśnić sprawy. Udało mi się jednak skontaktować z Paulą przez Internet i wysłała mi numery potrzebne do odblokowania telefonu. Potem odblokowałem kartę, wypłaciłem pieniądze i odetchnąłem z ulgą. Gotówka w obcym kraju jednak się przydaje.