Kraje

wtorek, 19 kwietnia 2011

Machu Picchu

Najsławniejsze miasto Inków, zaginione w Andach, odkryte po pięciuset latach w 1911 roku przez amerykańskiego uczonego Hirama Binghama jest jednym z siedmiu nowych cudów świata. Dla większości turystów to absolutna wisienka na torcie podróży po Peru, a nawet po całej Ameryce Południowej. Dla innych to mimo wątpliwości punkt obowiązkowy, bo przecież nie można wrócić z Peru nie zobaczywszy "pieprzonego Machu Picchu" (to cytat ze spotkanego turysty). Na początku podróży ja miałem do tego miejsca podejście dosyć sceptyczne. Rozczarowany nieco piramidą w Chichen Itza, która również należy do tego elitarnego grona siedmiu budowli a którą miałem okazję zobaczyć w styczniu zeszłego roku w trakcie podróży po Meksyku, nie miałem wysokich oczekiwań co do Machu Picchu. Bliżej mi było do poczucia obowiązku niż ekscytacji na myśl o odwiedzeniu tego miejsca. Jakie mam odczucia teraz, po odwiedzeniu "pieprzonego Machu Picchu"? Sami za chwilę wywnioskujecie.

Podróż do Machu Picchu zaczyna się w Cusco, skąd trzeba pojechać pociągiem do Aguas Calientes (dosłownie Gorące Wody), małej miejscowości leżącej u podnóża góry, na której leży zaginione miasto Inków. Większość turystów decyduje się na przenocowanie w Aguas Calientes, aby móc dostać się na górę z samego rana. Do bramy Machu Picchu można się dostać na dwa sposoby - można pojechać tam autobusem, albo iść pod górę około 8 kilometrów. Pierwsze 400 osób, które zarejestruje się na głównej bramie dostaje możliwość wejścia na Huayna Picchu, szczyt, z którego rozciąga się widok na Machu Picchu i cały otaczający go łańcuch górski. Wspinaczka po kamiennych schodach na pionową praktycznie skałę trwa ponad godzinę, ale widok jest (ponoć) oszałamiający, więc chętnych nie brakuje. Od bladego świtu, a właściwie jeszcze grubo przed świtem zaczyna się wyścig o miejsce w pierwszej 400. Część ludzi ustawia się już o 4 rano w kolejce do autobusów, aby załapać się na jeden z pierwszych kursów, reszta decyduje się na morderczy marszobieg pod górę. Ja liczę na autobus. Stoję w kolejce od 4.30, czekam na mojego przewodnika, który ma się pojawić z biletami. Mijają kolejne minuty, autobusy zaczynają odjeżdżać, a mojego przewodnika nie ma. Doszedłem już z kolejką do autobusów, ale bez biletu nie pozostaje mi nic innego jak patrzeć na potok przepuszczanych ludzi i kolejne autobusy odjeżdżające w kierunku Machu Picchu. W końcu pojawia się przewodnik z biletami, wsiadam do autobusu numer 14. Każdy z nich zabiera 30 osób, dodatkowo około 100 ludzi zdecydowało się na podejście - matematyki nie da się oszukać, nie mam najmniejszych szans na miejsce w pierwszej 400 i wejście na Huayna Picchu. Nie ukrywam, złość na przewodnika i jego spóźnienie przykryła moją rosnącą ekscytację z wizyty w tym miejscu.

Musiałem się pogodzić z faktem, że nie zobaczę panoramy Machu Picchu z wysokiego szczytu, co nie zmieniało faktu, że do zwiedzenia zostało samo Machu Picchu. Wycieczkę z przewodnikiem zaczęliśmy o 7.30. Przeszliśmy do pierwszego punktu widokowego i naszym oczom ukazał się niezapomniany, zapierający dech w piersiach obraz.


Dokładnie taki widok ukazał się naszym oczom, ponieważ całe Machu Picchu pogrążone było w gęstej porannej mgle. Widać było tylko na kilka metrów przed siebie. Wbrew pozorom troszkę mi to poprawiło humor, ponieważ przy takiej mgle widok z Huayna Picchu (na które się nie dostałem) nie byłby tak oszałamiający. Na szczęście z kolejnymi minutami mgła powoli opadała ukazując kawałek po kawałku ruiny miasta Inków.




Z każdym kolejnym odsłoniętym przez mgłę kawałkiem mój zachwyt dla tego miejsca rósł. Cieszyłem się, że rano całe miasto było pokryte mgłą, ponieważ jej opadanie (a właściwie podnoszenie się) było wspaniałym spektaklem, który kawałek po kawałku odsłaniał to cudowne miejsce. Gdyby widoczność była od początku dobra, to przeżyłbym tylko jedno "łał" widząc całe Machu Picchu po raz pierwszy. Teraz mogłem przeżywać jedno "łał" po drugim, podziwiając kolejne, zakryte do tej pory zakątki miasta. Po dwóch godzinach przechadzka z przewodnikiem skończyła się (muszę przyznać, że nie bardzo go słuchałem, zajęty byłem podziwianiem budowli). Pożegnanie przewodnika miało miejsce zaraz obok kolejki do Huayna Picchu. Nie miałem pieczątki na bilecie potwierdzającej, że znalazłem się w szczęśliwej 400, ale postanowiłem spróbować swojego szczęścia i stanąłem w kolejce.

Po chwili strażnik zaczął iść wzdłuż kolejki, sprawdzając, czy wszyscy mają niezbędne pieczątki. Ja jej nie miałem, ale zapytałem go, czy będzie możliwość wejścia mimo wszystko. Kazał mi czekać, może się uda. Za mną w kolejce stało jeszcze kilkanaście osób tak samo pozbawionych pieczątki i tak samo pełnych nadziei. Po chwili strażnik zjawił się znowu koło mnie. Rzuciłem mu wymowne spojrzenie o treści "no jak kolego, da radę wejść, czy nie?". Wzruszył ramionami i odszedł. Po chwili zobaczyłem go wychylającego się zza rogu jednego z inkaskich budynków i machającego na mnie konspiracyjnie ręką. Pewien swoich 194 cm wzrostu i ... 90 kg czystej masy mięśniowej udałem się na konspiracyjne spotkanie za rogiem. Strażnik oświadczył mi, że może wyświadczyć mi ogromną przysługę i załatwić niezbędną pieczątkę, ale to oczywiście będzie się wiązało z koniecznością ofiarowania dobrowolnego napiwku. Ok, Amigo, idź, załatwiaj, będzie propina (napiwek po hiszp.). Po kilku minutach mój kolaborant pojawił się za drugim rogiem tego samego budynku (wiadomo, dobry agent nie korzysta z tej samej mety dwa razy) z uśmiechem, który powinien być szelmowski, a bardziej przypominał czterolatka, któremu udało się coś nabroić ale nie chce powiedzieć co. Udałem się zatem za kolejny róg, strażnik uśmiechnięty wyciągnął zza pazuchy mój bilet okraszony czerwoną, świeżutką pieczątką. Z ręki do ręki powędrował bilet i 10 peso i każdy z nas zadowolony udał się w swoją stronę, ja z powrotem w kierunku kolejki. Przeszedłem przez bramę z numerem 391. Dosyć długa kolejka za mną nie dawała nadziej na wejście tym wszystkim, w których strażnik nie rozpoznał potencjalnych konspiratorów i źródła zarobku.

Wejście na Huayna Picchu było ciężkie, bardzo ciężkie. Ściana jest praktycznie pionowa, idzie się po kamiennych, śliskich, stromych i krętych schodach, co jakiś czas korzystając z przymocowanej do góry liny. Na wejściu i wyjściu trzeba się zarejestrować, podając swoje dane i dokładną godzinę przekroczenia bramy - to na wypadek, gdyby się komuś noga powinęła i pod koniec dnia jeszcze go z powrotem na bramie nie było (no bo jak miał być, skoro leżał martwy kilkaset metrów niżej). Mijani na ścieżce turyści schodzący z góry byli bardzo zgodni co do dystansu, który pozostał wchodzącym do pokonania - 10 minut. Powtarzali tak wszyscy przez kolejne pół godziny. Wielu dodawało, że jest ciężko, ale naprawdę warto się wspinać. Tu akurat nie mijali się z prawdą.

Widok ze szczytu Huayna Picchu był naprawdę oszałamiający. Co prawda samo Machu Picchu nie robiło tak ogromnego wrażenia, bo po prostu z tej odległości było malutkie i niepozorne, ale cały krajobraz, otaczające góry, płynąca u dołu rzeka, wszystko było spektakularne. Dopiero z tej perspektywy widać było jak fantastyczną robotę wykonali Inkowie chowając swoje miasto w tak nieprzystępnym miejscu. Dookoła nie było nic, tylko dziesiątki porośniętych dżunglą gór. Nic dziwnego, że miasto było zaginione przez ponad 500 lat.


Zejście z Huayna Picchu nie było wcale łatwiejsze od wejścia. Schodzenie po śliskich, bardzo stromych i szerokich zaledwie na połowę mojej stopy schodach wymagało bardzo dużo skupienia i uwagi. Zależało mi jednak, żeby się wyrejestrować na bramie, więc krok po kroku pokonywałem drogę w dół. Po kolejnej godzinie byłem z powrotem na terenie Machu Picchu. Wykończony wspinaczką usiadłem na jednym z antycznych stopni, przytuliłem plecak do piersi i zasnąłem. Obudziłem się po około 40 minutach, zdolny do dalszego zwiedzania. Resztę dnia poświęciłem na spacer po zakątkach tego oszałamiającego miejsca i na fotografowanie. Na poniższych zdjęciach w tle widać szczyt Huayna Picchu.



Bez dwóch zdań Machu Picchu jest kolejnym, po Angel Falls w Wenezueli, spektakularnym miejscem, które trzeba zobaczyć w trakcie podróży po Ameryce Południowej. Oszałamia swoją lokalizacją, historią, architekturą, unoszącą się mgłą. Bezwzględnie zasługuje na miano jednego z siedmiu cudów świata (ok, może jeszcze za mało widziałem, żeby używać takich określeń jak bezwzględnie, ale wrażenie robi oszałamiające, pozostawiając takie miejsca jak Chichen Itza daleko w tyle). Dla takich miejsc warto jeździć po świecie.

1 komentarz: